Arcybiskup Ludzki. Czyli o liście, który nie jest torturą
Szymon Hołownia pisał w jednej ze swoich książek, że list pasterski biskupów to "rodzaj tortur, którymi władze kościelne wypróbowują pokorę i wytrzymałość wiernych". Najnowszy list arcybiskupa Rysia pokazuje, że może być inaczej.
Kiedy w trakcie mszy przychodzi czas homilii i ksiądz podchodzący do ambony oznajmia zebranym w kościele, że dziś zamiast jego refleksji zostanie odczytany list biskupa albo całej grupy biskupów, na twarzy wielu wiernych raczej pojawia się grymas niż uśmiech zadowolenia. Nie oszukujmy się, jeśli zapytalibyśmy przeciętnego katolika w Polsce, czy cieszy się z możliwości słuchania listów duszpasterskich, mało kto z ręką na sercu odpowiedziałby twierdząco.
Jakiś czas temu rozmawiałem o tym z grupą znajomych. Wszyscy mocno zaangażowani w życie Kościoła, wszyscy uczęszczają regularnie na msze, niektórzy nawet kilka razy w tygodniu. Zapytałem ich, co robią, kiedy znajdują się w opisanej powyżej sytuacji.
Najczęstsza odpowiedź była taka, że dla świętego spokoju chodzą do kościołów, w których listów się po prostu nie czyta. Bo faktycznie jest trochę takich miejsc - najczęściej są to parafie prowadzone przez wspólnoty zakonne - gdzie księża darują swoim parafianom tę wątpliwą przyjemność i tylko informują ich, że z treścią listu można zapoznać się w gablotce parafialnej. W Krakowie ludzie mówią wprost, że jeśli chcesz mieć pewność, że nie będziesz zmuszony słuchać biskupiego listu, to idź na Stolarską do dominikanów. Tam nigdy nie czytają.
Drugi wariant można nazwać trybem nabożnego uśpienia. W tym wypadku człowiek w momencie rozpoczęcia odczytywania listu wyciąga z kieszeni różaniec albo czotkę i, trochę wyłączając uwagę na słowa, które płyną z ambony, po prostu się modli. Niektórzy o własne nawrócenie, niektórzy o cud listów pisanych ludzkim i zrozumiałym językiem, jeszcze inni zatapiają się po prostu w Modlitwie Jezusowej.
Są też tacy, którzy wolą oszczędzić sobie nerwów i na czas czytania listu wychodzą z kościoła. Oczywiście później wracają na dalsze części mszy. Z takim zachowaniem trzeba uważać, bo niektórych może to gorszyć.
I w końcu są wierni heroiczni. Oni z uwagą słuchają całych listów. Niekoniecznie dlatego, że sprawia im to przyjemność, ale raczej - wbrew zniechęcającej formie - chcą wyłuskać chociaż jedną myśl, która ich poruszy, zainspiruje. Trochę w myśl zasady, żeby szukać dobra we wszystkim.
Żaden z moich znajomych nie powiedział, że czeka na listy pasterskie z zaciekawieniem.
W związku z powyższym rodzą się dwa pytania.
Po pierwsze coś, co nazwałbym pytaniem o minimalizowanie szkód. Skoro listy biskupie są powszechnie krytykowane i to nie tylko za niezrozumiałą formę, ale też za to, że zastępują one komentarz do Ewangelii w trakcie Eucharystii, to czy nie można ich dystrybuować inaczej? Powiesić w gablotce, opublikować na stronie internetowej parafii albo w prasie katolickiej?
Ktoś powie, że w ten sposób treści listów nie trafią do adresatów, że nikt nie będzie ich czytał. Faktycznie istnieje takie ryzyko. I z nim się wiąże pytanie drugie. Czy naprawdę nie da się pisać takich listów, które miałyby szansę zainteresować ludzi, po których usłyszeniu człowiek miałby poczucie, że został nakarmiony, dostał dobrą, osadzoną w Ewangelii odpowiedź w jakiejś ważnej sprawie, która go nurtowała?
Ano okazuje się, że się da.
List Pasterski Arcybiskupa Metropolity Łódzkiego na XVIII Niedzielę Zwykłą zaczyna się od takich słów: "Drogie Siostry i Bracia, postanowiłem do Was napisać list tak naprawdę bez jakiejś wyjątkowej okazji. Ot tak, po prostu, trochę jak w rodzinie, w której liczy się przecież rozmowa codzienna, a nie tylko sprowokowana czy wymuszona szczególnymi powodami". A im dalej, tym lepiej. Bardzo ciekawy komentarz do Ewangelii, kilka informacji o nowych inicjatywach w diecezji, zaproszenie do zaangażowania się w życie lokalnego Kościoła, a jeszcze na koniec pozdrowienia i błogosławieństwo. Wszystko w normalnym, "ludzkim" języku.
Znajomy franciszkanin, który podzielił się w mediach społecznościowych listem arcybiskupa Rysia, przypomniał też słowa Szymona Hołowni, który w książce "Kościół dla średnio zaawansowanych" pisał, że list pasterski biskupów to "rodzaj tortur, którymi władze kościelne wypróbowują pokorę i wytrzymałość wiernych".
List arcybiskupa Rysia pokazuje, że może być inaczej. Ale żeby tak było, list musi pisać ktoś, kto głęboko w sercu czuje, że jest pasterzem i sługą, a nie urzędnikiem i włodarzem. Owce potrafią wyczuć, który pasterz pachnie swoim stadem. Również w listach.
Piotr Żyłka - redaktor naczelny DEON.pl, współautor "Życia na pełnej petardzie". W 2018 roku ukazała się jego najnowsza książka "Łobuzy. Grzesznicy mile widziani". Jeden z inicjatorów ruchu społecznego Zupa na Plantach. Jego działania można obserwować na Instagramie i Facebooku
Skomentuj artykuł