Bez raju, bez wiary
W zeszłym tygodniu byłem na przedpremierowym pokazie filmu fabularnego "Raj: wiara" Ulricha Seidla. To druga część filmowej trylogii o tym, co we współczesnym świecie zostało z trzech cnót chrześcijańskich. I o tym, jakie obrazy wiary ukazywane są przez dzisiejszą kulturę.
Film wejdzie na ekrany kin dopiero piątego kwietnia. Nie wykluczam medialnego rozgłosu, w końcu kilka zawartych tam scen świetnie współgra z dzisiejszymi tendencjami do epatowania bluźnierstwem. Jednak reżyserowi - zastanawiam się, na ile świadomie - udało pokazać się nie tyle oblicza wiary (bo trylogia ma opowiadać "o chrześcijańskich cnotach") ile to, do czego sprowadza wiarę, duchowość, religię współczesna kultura.
Bardzo ważnym wątkiem tego filmu jest ukazanie społeczeństwa wielokulturowego/wieloreligijnego, żyjącego w przestrzeni pozornie neutralnej, bo zlaicyzowanej. I tu kilka słów o fabule: główną bohaterką filmu jest Anna-Maria, która nawróciła się na katolicyzm ponad dwa lata od ukazywanych w filmie wydarzeń. To gwałtowne nawrócenie: kobieta biczuje się, chodzi po domu na kolanach z drucianym pasem wokół bioder i zmawia różaniec, odwiedza w domach imigrantów, ludzi chorych psychicznie, samotnych, zachęca do modlitwy przed figurami Maryi, które nosi w torbie, w niewielkiej grupie modlitewnej w swoim domu modli się, "by Austria znów była katolicka".
Ten ustabilizowany rytm życia niszczy nieoczekiwany powrót jej męża, muzułmanina. Mężczyzna wydaje się niegroźny, przyjazny, pełen ciepła - do tego jest sparaliżowany od pasa w dół. Jednak bardzo szybko ukazuje swoje prawdziwe oblicze. W domu, po brzegi wypełnionym katolickimi symbolami, zaczyna zaprowadzać swoje porządki: świat bolesnych męsko-damskich relacji dwojga starzejących się już ludzi przenika także konflikt religijny, kulturowy. Po jednej stronie - dziwacznie pokazany kult Maryi i ukrzyżowanego Chrystusa, z drugiej - zeświecczony muzułmanin z butelką piwa, przed telewizorem, pełen podszytej resentymentem niechęci do Zachodu i nienawidzący katolicyzmu, który "zabrał mu żonę". Na tej płaszczyźnie oglądany "Raj: wiara" jest bardzo interesującym dokumentem nieznanej nam jeszcze zbyt dobrze z polskich realiów opowieści o ciemnych stronach współczesnego multikulturalizmu.
Ale znacznie ważniejszy jest motyw, który stanowi osnowę całego filmu: ukazanie wiary jako fragmentu zniszczonej ludzkiej psychiki, jako zmistyfikowanego elementu życia psychologicznego człowieka: nienawiści. Bo to ona okazuje się ostatecznie treścią wiary kobiety. Ta wiara jest pusta, jest jeszcze jedną osłoną, za którą chowa się ludzka słabość, poczucie klęski, ucieczka od stawienia czoła problemom. Taki obraz wiary pokazuje nam reżyser w swoim głęboko pesymistycznym obrazie, pewien patologiczny stan pokazany jest - tak to odebrałem - jako wzorca opowieść o ludzkiej duchowości i tęsknocie za Bogiem. To właściwie psychoanalityczna i społeczno-obyczajowa "dekonstrukcja" religijności, bardziej oskarżenie niż próba zrozumienia. I cały film przeprowadza nas, właściwie scena po scenie, w sposób odzierający wiarę z wszelkiej godności i nadziei, ku rozpaczy.
Powie ktoś: co w tym interesującego, ważnego? Problem polega na tym, że współczesna pochrześcijańska kultura proponuje nam i zapewne będzie to czynić w jeszcze bardziej radykalny sposób takie właśnie rozumienie wiary, które niewiele już ma wspólnego z treścią Ewangelii, ale coraz więcej mówi o ludzkich neurozach, krzywdach i poczuciu życiowej klęski. Nie należy przed tym oskarżeniem chować głowy w piasek, trzeba je widzieć, opisywać przyczyny, kontrargumentować. To prawda: człowiek, który wierzy, także jest słaby, jest grzesznikiem. Ale istnieje ogromna różnica między wiarą jako jeszcze jednym sposobem ucieczki od problemów, a ewangeliczną czystością wiary, która szuka Boga. Wiara nie jest terapią (nawet jeśli wierzący muszą korzystać z pomocy terapeutów), jest tajemnicą zaufania. Film Ulricha Seidla pokazuje nam niestety bolesną karykaturę wiary. Nie idzie o pokazane sposoby umartwienia, ale właśnie o skrajną psychologizację doświadczenia duchowego.
I jeszcze dwie sprawy. Gorliwość Anny, która chodzi od mieszkania do mieszkania, stara się ewangelizować - ten rodzaj doświadczenia religijnego jest u nas właściwie nieznany - po domach z nauką religijną chodzą przecież świadkowie Jehowy, a nie "porządni katolicy" w "katolickiej Polsce". Druga rzecz: w filmie, którego główną bohaterką jest katoliczka, nie ma kapłanów, nie ma nawet świątyni (Anna i jej przyjaciele modlą się w małym pokoju w jej mieszkaniu). A przecież Kościół bez księży jest niemożliwy i wiara katolicka bez kapłanów jest niemożliwa. Czy tak wygląda dziś katolicyzm na Zachodzie? Czy to tylko świadome przerysowanie reżysera? Ta nieobecność kapłana w filmie o katolickiej wierze jest boleśnie wymowna: to memento, którego potencjalne konsekwencje trzeba sobie dobrze uświadomić.
Skomentuj artykuł