Boli mnie, gdy widzę małego ministranta, którego wyśmiewa jego własna mama
„Mamo, chciałbym zostać ministrantem” – usłyszałam podczas białego tygodnia od jednego z chłopców, na co jego matka rzuciła krótkim „nie ma mowy, masz angielski, treningi i szkołę. Nie będziesz się po kościołach włóczył”. Zabolało. Okrutnie. Widzę ten ból niezrozumienia i głód u dzieci. Mam wokół siebie takie, które stoją same w pierwszy piątek miesiąca w kolejce do konfesjonału. Widzę małego ministranta, z którego matka śmieje się, że się zrobił z niego „świętoszek”. Rodzice, pierwsi nauczyciele wiary...
Niekończąca się lista drobnych spraw do ogarnięcia. Pytania o to, gdzie i na jakie zajęcia dodatkowe wysłać dziecko. Początek roku szkolnego, nowych wyzwań i spraw. Mnie jednak od paru dni zatrzymuje coś zupełnie innego, coś co albo wielu świadomie pomija, albo wyśmiewa, albo – zwyczajnie po ludzku – zupełnie się tym nie przejmuje. Wychowanie katolickie dziecka.
Moi synowie czekają z tęsknotą na spotkania formacyjne swojej oazy, są gotowi wstawać w soboty skoro świt, bo ta wspólnota daje im nie tylko fajnie zorganizowane i inspirujące spotkania, ale również szansę na relacje z dziećmi o podobnych wartościach. Patrzę na nich z uśmiechem, choć gdzieś w głębi serca wraca smutek…
Wracają wspomnienia sprzed roku i to wszystko co działo się przez kilka ostatnich miesięcy, gdy jeden z moich synów przygotowywał się do przyjęcia Pierwszej Komunii świętej. Wracają słowa pogardy, szyderstwa, roszczeń, które słyszałam od innych rodziców. Powracają obrazy dzieci, które nie potrafiły zachować się w kościele nie tyle jak wierzący katolicy, co zwyczajnie jak osoby dobrze wychowane i kulturalne. Wracają trudne słowa, rozmowy i ból. Szczególnie wtedy, gdy w dzieciach pojawiała się iskierka wiary i zaangażowania, ale rodzice brutalnie ją gasili.
„Mamo, chciałbym zostać ministrantem” – usłyszałam podczas białego tygodnia od jednego z chłopców, na co jego matka rzuciła krótkim „nie ma mowy, masz angielski, treningi i szkołę. Nie będziesz się po kościołach włóczył”. Zabolało. Okrutnie. Odwróciłam się, poszłam w swoją stronę i prosiłam cicho Jezusa by ten chłopiec mimo wszystko nie odszedł, nie przestał pojawiać się w kościele, by pomimo okoliczności był blisko Niego.
Rodzice, pierwsi nauczyciele wiary. Ci, którzy przynieśli swoje dziecko by je ochrzcić, później przez rok ciągnęli do kościoła na przygotowania do Komunii, a potem? No właśnie, co potem? Czy na tym zadanie rodziców się kończy? Czy może właśnie teraz powinno się zacząć?
Nie można dać dziecku tego, czego samu się nie ma. Nie nauczymy ich relacji z Jezusem, jeśli samemu nie doświadczamy jej w codzienności. To jasne. Nigdy nie ukrywałam tego, że ostatni rok był w naszej rodzinie czasem duchowego wzrostu. Wszyscy w jakiś sposób skorzystaliśmy z katechez i czasu spędzonego w kościele na przygotowaniach dziecka do Komunii, bo była w nas otwartość na to, żeby Jezus uczył nas wszystkich, nie tylko syna. Patrząc zupełnie po ludzku, kierując się suchą logiką – skoro zdecydowaliśmy się na powierzenie dziecka katechizacji - to ze wszystkimi tego skutkami. Liczyliśmy się z tym, że może „wrosnąć” w naszą parafię, że może chcieć się w niej w jakiś sposób zaangażować, że nam to ustawi każdą niedzielę tak, że trzeba liczyć się z Mszą w południe, układając plan weekendu.
Nie, nie czuję się ani lepsza, ani mądrzejsza. Zwyczajnie widzę pewien ból niezrozumienia i głód dzieci. Widzę małego ministranta, z którego matka śmieje się, że się zrobił z niego „świętoszek”. Mam wokół siebie dzieci, które stoją same w pierwszy piątek miesiąca w kolejce do konfesjonału i zamiast podejść do swojego rodzica z jakimś pytaniem albo prośbą o przytulenie, przychodzą z tym do mnie, bo ich rodziców zwyczajnie w kościele nie ma. Widzę i już nie mówię, co o tym myślę. Starałam się rozmawiać przez cały rok, gdy trwały jeszcze przygotowania do Komunii. Bez skutku, albo z takim rezultatem, który jest kroplą w morzu. Dziś stoję i milczę. Modlę się o to by w tych dzieciach nikt nie gasił wiary, chęci i tej iskierki, którą rozpaliły przygotowania do sakramentów. Modlę się o to by ci rodzice spotkali żywego Boga, być może w osobie własnego dziecka.
Nie gaśmy wiary w dzieciach. Uczmy się od nich, bądźmy konsekwentni. Pierwsza Komunia to początek, nie koniec. Jeśli nie chcesz, by twoje dziecko było blisko Boga, nie zmuszaj go do tego, by przez rok pojawiało się w kościele, a potem do tego, by przestało tam zaglądać. Na tym też polega rodzicielska konsekwencja i odpowiedzialność. Na tym polega zwykła ludzka dojrzałość…
Skomentuj artykuł