Być jak Bob Marley

Być jak Bob Marley
Piotr Żyłka

Czy katolik może nauczyć się czegoś od człowieka, który jest powszechnie znany jako gwiazda muzyki reggae, rastafarianin i lekkoduch popalający trawkę?

Wczoraj rozpoczął się 52. Krakowski Festiwal Filmowy. Na pokazie otwierającym imprezę można było zobaczyć dokument "Marley" w reżyserii Kevina Macdonalda. Prawie wszyscy słyszeli o prekursorze muzyki reggae, znamy jego największe hity z "No Woman, No Cry" na czele, ale czy wiemy coś o jego życiu? W wielu przypadkach odpowiedź zapewne brzmi: "nie". Tak samo zresztą - do dnia wczorajszego - było ze mną.

Siedząc w kinie, poznając krok po kroku losy pochodzącego z Jamajki muzyka, słuchając kolejnych wypowiedzi członków jego rodziny, przyjaciół i współpracowników, zobaczyłem człowieka, który może i miał wiele wad, palił dużo marihuany, no i był wyznawcą jakiejś egzotycznej religii, ale równocześnie poznałem fascynującą osobę, której niektóre zachowania są naprawdę godne pochwały i warte naśladowania.

Po pierwsze Marley kochał swój kraj. Nawet gdy go opuścił, by zrobić wielką karierę, nawet gdy gromadził już na swoich koncertach w Europie i USA setki tysięcy ludzi, nigdy nie zapomniał o swoim miejscu pochodzenia. Bardzo zależało mu na zgodzie i pokojowym rozwoju ojczyzny. Dlatego gdy w latach siedemdziesiątych, rywalizujące ze sobą frakcje polityczne, doprowadziły do skrajnych podziałów w społeczeństwie, Bob przyjechał na Jamajkę (na prośbę samych polityków) i zorganizował koncert na rzecz pojednania. Pod sam koniec imprezy zaprosił na scenę przywódców walczących ze sobą ugrupowań. Był to moment wyjątkowy - po raz pierwszy od wielu miesięcy, stojący po przeciwnych stronach barykady ludzie, uścisnęli sobie dłonie i zadeklarowali przed zgromadzonymi tłumami chęć pokojowej współpracy.

Oglądając tę scenę nie potrafiłem uciec przed analogią do sytuacji w naszym kraju i pomyślałem sobie, że nam też przydałby się ktoś, kto potrafiłby stanąć ponad podziałami, ktoś kto starałby się przerwać tą trwającą od 2005 roku polsko-polską wojnę.

Druga sprawa, to podejście Marleya do wiary. Od momentu zetknięcia się z Ruchem Rastafari, Bob zaangażował się w niego całym sobą. Bardzo radykalnie podporządkowywał wszystkie sfery życia zasadom wynikającym ze swoich wierzeń. Również jego muzyczna twórczość była przesiąknięta religijnymi motywami. W dokumencie szkockiego reżysera pada stwierdzenie, że Marley traktował granie jako "sposób na ewangelizację".

Myślę, że gdyby wszyscy katolicy podchodzili z taką powagą i takim entuzjazmem do tego w co wierzą, to obraz Kościoła i jego wpływ na otaczającą rzeczywistość wyglądałby zupełnie inaczej.

Najnowsze dzieło twórcy "Ostatniego króla Szkocji" doskonale pokazuje różnicę pomiędzy funkcjonującym dziś w świadomości społecznej obrazem Marleya, którego kojarzymy zazwyczaj z paleniem trawki, kolorowymi ubraniami, dredami i przyjemnymi dla ucha dźwiękami, a dużo bardziej złożoną rzeczywistością, którą świetnie reżyser filmu ukazuje. Zresztą MacDonald przed polską premierą podkreślił fakt, że rodzina Marleya dała mu wolną rękę przy realizacji dokumentu, a sami bardzo szczerze i bez upiększeń opowiadali o zmarłym muzyku. - Nie przykrywali niedoskonałości, chcieli go pokazać jako ojca, męża, jako kogoś więcej niż tylko muzyka - tłumaczył.

Reżyser pozwala nam poznać jego wybory, decyzje na tle wydarzeń i przemian społecznych i politycznych na Jamajce. Równie ważna jest także jego biografia - Bob w dzieciństwie zmagał się z biedą, dorastając szukał głębszego sensu życia. Jeżeli dodamy do tego chorobę nowotworową i szybką konieczność stanięcia oko w oko ze śmiercią (Marley zmarł na raka w wieku 36 lat), to zobaczymy człowieka z krwi i kości. To duża wartość tego dokumentu.

Film kończy zdanie wypowiedziane przez jamajskiego muzyka, pod którym spokojnie może się podpisać każdy wyznawca Chrystusa: "Mam tylko jedno marzenie. Mam tylko jedną rzecz którą chciałbym zobaczyć tak naprawdę. Chciałbym zobaczyć jak żyją razem - czarni, biali, Chińczycy, wszyscy - to wszystko".

I na koniec jeszcze jedna myśl, którą dedykuję wszystkim oburzającym się na to, że promuję jakiegoś innowiercę na katolickim portalu.

Kilka dni temu przeczytałem na blogu o. Krzysztofa Pałysa OP króciutki, ale bardzo wymowny wpis. Dominikanin przytacza w nim dialog pewnej osoby z nieżyjącym już o. Joachimem Badenim OP:

- Czy buddysta może być świętym? - zapytano ojca Badeniego.

- Tak, jeśli ma tę samą miłość.

Piotr Żyłka - członek redakcji i publicysta DEON.pl, twórca Projektu faceBóg.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Być jak Bob Marley
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.