Chcecie młodych w Kościele? To zainwestujcie - prawdziwe pieniądze
Nie da się wychować dzieci, nie wydając pieniędzy. I nie da się wychować, ukształtować młodego Kościoła na dobrych, wierzących, służących światu swoją wiarą i dobrem ludzi, nie wydając pieniędzy.
Kilka lat temu ktoś wyliczył, że wychowanie trójki dzieci kosztuje tyle, co wybudowanie domu. Jeśli ktoś ma trójkę dzieci, doprowadzenie ich z sukcesem do dorosłości teoretycznie pozbawia go jednej nieruchomości. A mimo to rodzice bez zastanowienia dzielą się zyskiem, jaki wypracowują, ze swoimi dziećmi. Mądrzy robią to hojnie na miarę swoich możliwości: nie tak, by niczego nie odmawiać, ale tak, by nie pozbawiać możliwości rozwoju, wspierać talenty swoich dzieci, dopinać im skrzydła.
I tak trzeba patrzeć na Kościół. Nie kiedyś. Teraz, już, zanim będzie za późno.
Ostatnie dni spędzam jako obserwator w towarzystwie symboli Światowych Dni Młodzieży: niemal czterometrowy krzyż i ciężka ikona podróżują busem po Polsce od diecezji do diecezji. Od młodych do młodych. A ja słucham. Patrzę. Zastanawiam się, jak jest z młodymi w Kościele; dlaczego tyle się woła o tym, że odchodzą, dlaczego faktycznie są na mapie Polski miejsca, w których ich w kościele nie zastaniemy, a gdzie indziej przyjdą z radością i duchową potrzebą, by modlić się, adorować, być we wspólnocie. Co sprawia tę różnicę? Co takiego dzieje się w jednych miejscach, a w innych nie, że są duszpasterstwa mimo pandemii rosnące w ludzi, a inne kurczą się w oczach?
Na gorąco widzę dwie odpowiedzi.
Pierwsza: to podejście do pieniędzy, temat skrajnie w Kościele niewdzięczny. Bo z młodymi w Kościele musi być jak z dziećmi w rodzinie: na nich się nie zarabia. Na nich się traci. Pieniądze wydane na eventy, duszpasterstwa, koncerty uwielbienia i dni skupienia zostaną wydane, przejedzone, przepadną. Nie wrócą do tego, kto je wyasygnował, jako zysk.
Dlatego na pieniądze wydawane „na młodych” trzeba patrzeć jak na inwestycję. Pogodzić się z tym, że będzie długoterminowa i może się wcale nie zwróci. Trzeba zaryzykować. I na szczęście wciąż jeszcze mamy w Kościele decyzyjnych księży na różnych szczeblach, którzy nie boją się wydać ani swoich, ani parafialnych, ani diecezjalnych pieniędzy na to, co jest konieczne, by młody Kościół nie tyle wegetował, ale się rozwijał. By młodym dopinać skrzydła wiary. Dawać im przestrzeń, w której poczują się u siebie i zapragną być blisko z Jezusem i ze wspólnotą. Dawać im warunki do głębokiego doświadczenia relacji z żywym Bogiem. Niezależnie od tego, ile to będzie kosztować. Niezależnie od pozornej, mierzonej stosunkiem wydatków do liczby uczestników skuteczności.
I tu jest druga odpowiedź. Dopóki kieruje nami przywiązanie do statystyk, dopóki uważamy wydarzenie za ważne i udane tylko wtedy, gdy pojawia się na nim przynajmniej kilkaset osób - jest pokusa, by wszystko, co nie zwróci się ani w gotówce, ani w satysfakcjonujących liczbach, traktować jako nieudane.
Adoracja krzyża przygotowana dla młodych, na której młodych jest siedmioro, a z reszty obecnych czterdziestu osób większość jest młodych duchem i trzecią młodością - czy to się opłaca? Czy opłaca się jechać kilkaset kilometrów, wydawać pieniądze na paliwo, organizację, wszystkie przygotowania, by zrobić imprezę dla siedmiu osób z grupy docelowej?
Nikt rozsądny nie powie, że tak. Większość zakwestionuje sens. Ta sama większość, która będzie potem płakać, że młodzi uciekają z Kościoła. I słusznie: bo starzejący się Kościół powinien być przyczyną naszej rozpaczy. I intensywnych działań. Które po pierwsze pokażą młodym, że są w Kościele „rodzice”, którym na nich zależy. Nie tylko wtedy, gdy przychodzą na adorację, mszę czy nabożeństwo. Także wtedy, gdy przychodzą do ciepłej salki spotkać się ze sobą, pograć w planszówki, pogadać, nabałaganić i zepsuć ekspres do kawy. Gdy trzeba na nich wydać, nic nie zyskując. I co ważniejsze, pokażą rzecz o kolosalnej wadze: wiarę tych „kościelnych” rodziców. Wiarę w to, że ludzkie działania to nie wszystko, na co Kościół stać. Że jeśli wierzymy w to, że Kościół jest rzeczywistością bosko-ludzką, musimy przyjmować, że nasze działania są przez Boga uzupełniane Jego działaniem. I że efektów możemy w młodych wcale nie zobaczyć, bo zobaczy je kto inny, za kilka lat, gdy droga, na którą weszli, biorąc udział w kosztownym evencie dla malutkiej grupki, doprowadzi ich do takiej wiary, która zachwyca i zmienia świat.
Skomentuj artykuł