Czy Bóg chce nas szczerych?
Listopad jest dla wielu z nas miesiącem trudnym i bolesnym. Wspomnienia zmarłych, w tym te powracające z czasu, gdy jeszcze żyli. Do tego niezbyt sprzyjająca pozytywnym nastrojom aura za oknem. Piętrzące się problemy codzienności. Tęsknota.
Ze stratą bliskich bywa różnie. Często jest tak, że cierpimy tracąc ludzi, którzy byli dla nas wsparciem, kimś kogo brakuje dziś przy kubku kawy. Tak po prostu, w codzienności. Z drugiej strony są też takie straty, które budzą inny rodzaj bólu, bo odszedł ktoś kto nas skrzywdził, zaniedbał, nie potrafił kochać tak, jak tego potrzebowaliśmy.
Gdy umierała moja mama, usłyszałam w hospicjum bardzo wymowne słowa, że często najszybciej odchodzą ci, których najbardziej kochamy i najmocniej potrzebujemy. Tak było w jej przypadku. Kochająca, troskliwa, podpora rodziny, ktoś wyjątkowy. Zostawiła po sobie pustkę, której niczym i nikim nie można zapełnić.
Znam też jednak historie osób, które przeżywają ogromny ból, bo śmierć była dla nich wybawieniem od oprawcy. To osoby, które nie tęsknią, bo całe życie dostawały od zmarłego cios za ciosem. Od rodzica, współmałżonka, dziadka, wujka – obojętnie kim ta osoba w ich życiu była. Została otchłań, żal i bunt, że nic już w tej relacji nie da się naprawić, nic już się nie zmieni, nie ma szansy na słowo „przepraszam” i „kocham”.
W jednym i drugim przypadku pojawia się czasem wołanie do Boga: gdzie byłeś, dlaczego na to pozwalasz? Czy mój los, ból, moje szczęście nie są Ci Boże obojętne?
Jeśli rany mają się zagoić, warto te pytania zadać Bogu, czasem wręcz wykrzyczeć. Choć tradycyjne religijne wychowanie może się z tym kłócić, to Jezus przecież nigdy nie zostawiał nikogo, kto szczerze za Nim wołał, również wtedy, gdy tym wołaniem był krzyk bólu, bezsilności i rozpaczy. A może szczególnie wtedy…
Gdy umierała moja mama, a do mnie jak bumerang wracały bezsenne noce, modliłam się jednym prostym zdaniem: Jezu, stań w naszej obronie. Leżąc w łóżku prosiłam Boga, żeby mnie przytulił. Wierzę, że doświadczenie tej straty nie zmiotło mnie z powierzchni ziemi również dzięki moim nocnym wołaniom do Boga.
Noszę w sobie też pewne doświadczenie sprzed lat, do którego często wracam. Gdy czuję ogromny smutek, ból, czasem żal do Boga i ludzi, staram się wyobrazić sobie to, jak na tę sytuację i na mnie samą patrzy teraz Bóg. Nie wątpię, że jest to wzrok pełen miłości, bo On cały jest przecież Miłością. Z drugiej strony jednak tak trudno jest w to czasem uwierzyć, prawda?
Siadam więc z kubkiem kawy. Nie ma ze mną fizycznie mojej mamy, której chętnie opowiadałabym o tym, co się teraz dzieje w naszym domu i która na moje problemy spojrzałaby z dystansu i z typową dla siebie siłą i poczuciem humoru. Jest jednak Pan Bóg. Niewidoczny, nieuchwytny, ale obecny. Siedzę więc z tą kawą i wyobrażam sobie, że obok mnie siedzi Jezus. Rozmawiamy o stratach, bólu, milczymy patrząc sobie w oczy. Kiedyś taka modlitwa wydawała mi się szalona i nienaturalna. Teraz jest moją codziennością. Właśnie teraz, w listopadzie, gdy ból i żałoba wracają z podwójną mocną, odbierając wiarę, nadzieję, podkopując sens miłości.
Nie zatapiajmy się w listopadowych smutkach. Mamy silnego, kochającego Boga. Tuż obok, na wyciagnięcie ręki. Wystarczy chcieć się z Nim spotkać, może w zupełnie inny sposób niż dotychczas – na wspólnym spacerze, kawie, może siedząc obok siebie na kanapie – jakkolwiek dziś potrzebujemy. To szalone, wiem. Jednak jeśli wierzymy, że Jezus zmartwychwstał i żyje, szaleństwo staje się rzeczywistością i oby z dnia na dzień przeradzało się w coraz głębszą przyjaźń i przestrzeń wolności oraz uwolnienia z bólu i żalu.
Skomentuj artykuł