Czyje są kościelne pieniądze?
W kościelnym światku krąży anegdota o tym, jak to Jezus przedstawiał Ojcu kolejne zakony, prosząc o jakieś źródło utrzymania dla nich.
Pierwsi byli benedyktyni, dostali pola i łąki. Po nich przyszli cystersi, zostały tylko nieużytki, więc wzięli bagna i zaczęli osuszać. Kiedy pojawili się franciszkanie i dominikanie, Ojciec smętnie westchnął i rzekł: "Wy to będziecie musieli żebrać". Na te słowa wszedł św. Ignacy Loyola ze swoimi braćmi, a Pan Bóg zrozpaczony zawołał: "Jezu, i ci?".
Mam nadzieję, że z powodu tej anegdotki nie stracę okienka komentatorskiego na portalu DEON.pl, jednak świetnie wprowadza ona w temat ziemskich posiadłości Kościoła i oskarżeń o to, jak wiele on posiada i że wciąż się bogaci.
Trzeba jednak zauważyć, że mało kto z oskarżycieli bierze pod uwagę, skąd te dobra się wzięły oraz do kogo tak naprawdę należą. Pytanie o bogactwa Kościoła tak naprawdę jest pytaniem o gospodarowanie posiadanym majątkiem, a nie sam fakt posiadania.
Należące do instytucji grunty, budynki oraz ich wyposażenie pochodzą najczęściej z darowizn oraz spadków. I tu ważna kwestia: bez względu na to, jak to było postrzegane przez przyjmujących te dobra, darczyńcy oddanie ich traktowali jako dar złożony Bogu, nie instytucji.
Nie rozumiem, to tak na marginesie, czemu takie rozporządzenie swoim majątkiem budzi oburzenie, a po kilku pokoleniach jest uznawane za niebyłe, zaś zapisanie kilku milionów dolarów ukochanemu psu czy kotu rodzi najwyżej wzruszenie ramion. Zwłaszcza, że często ofiary te miały na celu też konkretne dobro dla społeczności na danym terenie: wystarczy wspomnieć XII-wieczne opactwa benedyktyńskie, do których przychodzono się leczyć i kształcić czy też, bardziej współcześnie, rolę klasztorów i parafii jako przestrzeni wolności w czasach nieboszczki komuny w Polsce.
Do tej pory wielu osobom miejsca takie jak kapitularz Dominikanów na Stolarskiej, krypta u Pijarów czy kościół św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu kojarzą się z czasami solidarnościowej opozycji. Były to przestrzenie wolności, których istnienie było możliwe dzięki Kościołowi i temu, że posiada on własność.
To wskazuje na sposób, w jaki był i jest on postrzegany (ale też inne organizacje religijne) - jako instytucja zaufania, gwarantująca zagospodarowanie przekazanych sobie dóbr w sposób przynoszący dobre owoce. I tu dotykamy drugiej kwestii, czyli zarządzania powierzonym majątkiem.
Z tym bywa różnie, można przedstawiać przykłady negatywne (jak choćby afera wokół wydawnictwa Stella Maris) i pozytywne (np. fundacja "Siemacha" w Krakowie). Zasadniczo Kościół zarządza majątkiem, który de facto należy do ubogich. Zresztą należy też pamiętać, że ten tak szeroko krytykowany celibat sprawia, że nie ma mowy o dziedziczeniu kościelnych majątków. To sprawia, że jeszcze wyraźniej widać, że księża to jedynie zarządcy, nie właściciele. Problem powstaje jedynie wtedy, kiedy ta prawda zostaje zapomniana, a szelest banknotów (ta wymarzona "cicha taca") zagłusza głos sumienia przypominającego, że "jeśli w zarządzie fałszywą mamoną nie okazaliście się wierni, prawdziwe dobro kto wam powierzy? Jeśli w zarządzie cudzym dobrem nie okazaliście się wierni, kto wam da wasze?" (Łk 16, 11-12).
Ubóstwo w przypadku chrześcijan nie polega wyłącznie na odmowie posiadania. Są też i do tego powołani, ale większość z nas, także większość instytucji kościelnych, ma praktykować ubóstwo polegające na tym, by posiadać tak, jakbyśmy nie posiadali (por. 1Kor 7), czyli zachowując stałą gotowość do rezygnacji z tego, co nam się wydaje, że mamy. I z tej postawy jak najbardziej powinniśmy być rozliczani.
Szczególnie, że temat ubogich często powraca w wystąpieniach papieża Franciszka, a i samo jego imię wyraźnie wskazuje kierunek, w jakim szczególnie powinniśmy się teraz zwrócić.
Skomentuj artykuł