Dlaczego jeszcze jestem w Kościele?
Karolina Korwin Piotrowska opowiadała podczas spotkania #Wrzenie o tym, czego doświadczyła w Kościele i dlaczego nie była w nim od lat. Szczerze? Wcale się nie dziwię, że trzasnęła drzwiami. Sama niejednokrotnie miałam ochotę wyjść i nie wrócić.
Obejrzałam transmisję rozmowy #WRZENIE. Wrzuciłam na Facebooku post z różańcem i słowami o tym, że modlę się za kapłanów. Zawrzało – we mnie i wokół mnie.
We #WRZENIU Karolina Korwin Piotrowska opowiadała o tym, czego doświadczyła w Kościele i dlaczego nie była w nim od lat. Szczerze? Wcale się nie dziwię, że trzasnęła drzwiami. Sama niejednokrotnie miałam ochotę wyjść i nie wrócić. Tym, co mnie zatrzymało, były sakramenty. Do tego był mi kiedyś potrzebny Kościół, mimo że ludzie ciągle zawodzili.
O. Grzegorz Kramer SJ bardzo trafnie zadaje, pytanie co rozumiemy przez Kościół – kto lub co nim jest? Jeśli myślimy, że są nim wyłącznie duchowni, to rzeczywiście słabo.
Wiele razy czułam się niezrozumiana, oceniona i „okrzyczana” w konfesjonale. Miałam w swoim życiu kilka takich momentów, że trudno było mi wrócić do spowiedzi – tak po prostu. Po ludzku bałam się, że znowu ktoś będzie miał zły dzień i się na mnie wyżyje albo nadzwyczajnie w życiu mnie zlekceważy – byle szybko i następny. To był czas liceum i początku studiów – najtrudniejszy w moim życiu, z wielu względów. Wtedy nie miałam pomocy znikąd, choć szukałam jej w wielu miejscach. A gdy w końcu znalazłam, za bardzo się do niej przywiązałam i powstała z tego wielka rana.
Dziś Kościół to dla mnie przede wszystkim osoby świeckie. To z nimi dzielę się swoją codziennością, z nimi się modlę, rozmawiam, dyskutuję. Dzięki nim się rozwijam.
Kościół to dla mnie sakramenty i również to, co wiele osób wytyka mi jako zarzut – mądrzy i fajni kapłani. Nie jest łatwo mówić dziś dobrze o księżach. Za każdym razem, gdy tylko o tym wspomnę, dostaję na głowę wiadro pomyj. Zarzuty są różne – od tego, że wspieram pedofilię, po to, że podrywam księży.
Na początku dziwiło mnie to, że ludzie mogą tak reagować, teraz widzę, że to zwyczajnie wynika z ich doświadczeń. Z tego, że w pewnym momencie mojego życia poznałam inny obraz duchowieństwa, a nie każdy miał taką szansę. Z tego, że mimo iż widzę ogrom zła i zwykłego buractwa – nie jest to dla mnie jedyny obraz jaki mam. I choć widzę jak Kościół niedomaga przez głupie decyzje i nieodpowiedzialnych ludzi, to znam też tych, którzy chcą być i są dla innych.
Chciałam zostać w Kościele ze względu na sakramenty, w pakiecie dostałam masę fantastycznych ludzi – różnego stanu. Dziś słowa „wspólnota Kościoła” mają dla mnie wiele różnych twarzy.
Kilka tygodni temu zwierzyłam się przyjaciółce, że bardzo potrzebuję, by ktoś zwyczajnie się za mnie pomodlił. Wyobrażałam sobie to tak, że położy na mnie ręce, pobłogosławi. Taką miałam wewnętrzną potrzebę. Gosia napisała mi wtedy: „a czy Msza nie jest najpiękniejszą z modlitw? Masz ją dostępną od ręki!”. To było takie proste, a takie odkrywcze.
Podzieliłam się tym z mężem, on skontaktował się z kapłanem, któremu oboje ufamy (tak, są tacy wokół nas!). Dostaliśmy termin Mszy, napisałam do znajomych, że zapraszam, choć nie nastawiałam się, że ktokolwiek przyjedzie.
Środek tygodnia, godzina 18:00, większość musiała dojechać z Trójmiasta (minimum pół godziny samochodem). Przyjechali wszyscy, do których napisałam – prosto z pracy, z gabinetu lekarskiego, z trójką małych dzieci (i czwartym pod sercem!). Wszyscy!
To jest Kościół, jaki znam. To jest wspólnota, która jest tym, co trzyma mnie w Kościele. I nieustannie są nimi sakramenty.
Wiem, że to temat dla wielu drażliwy, ale nie byłoby sakramentów bez kapłanów. Taka jest rzeczywistość. Ktoś może powiedzieć, że mam szczęście, skoro znalazłam ludzi, którym mogę zaufać. Ja odpowiem przekornie – znalazłam, bo szukałam. Poznałam, bo się wystawiłam na zranienie (nie wiedziałam np. jak zareaguje ksiądz, którego pytam o spowiedź albo o Mszę). Wiem, że to jest trudne. Dla mnie też jest. Gdy półtora roku temu mój stały spowiednik wyjechał (chodziłam do niego prawie 4 lata i miałam ogromne zaufanie) poszłam do konfesjonału z wielkim stresem. Nie tylko dlatego, że od jakiś 10 lat nie spowiadałam się w konfesjonale, ale też dlatego, że nie znałam zupełnie kapłana, który w nim siedział. To, co dało mi siłę, by „się wystawić” była potrzeba rozgrzeszenia i to, że pytałam na modlitwie: Jezu, gdzie mam iść? I dostałam na to pytanie odpowiedź. Czy nie warto sobie czasem odpowiedzieć na pytanie: co byłoby, gdyby nie ograniczał mnie lęk?
Dlatego modlę się dziś w ramach Duchowej Adopcji Kapłanów, o której wspomniałam na początku. Dlatego wystawiam się na śmieszność, mówiąc, że nie jestem ani klerykalna, ani antyklerykalna. Jaka więc jestem? Zwyczajna. Jestem częścią Kościoła – ani bardziej ani mniej ważną niż inni (w tym kapłani, biskupi i siostry zakonne). Jestem kawałkiem społeczności, która szuka Boga w codzienności, która chce za Nim iść. I nie traktuję księży jak bożków, ale jak towarzyszy w drodze. Zwyczajnie, po ludzku. Oni mają możliwość udzielać mi sakramentów, ja mam szansę odwdzięczyć się im moją modlitwą.
Sytuacja z dzisiejszego poranka. Chory syn wstał chwilę po 5, zdrowego odprowadziłem przed 8:00 do szkoły. Mam taki...
Opublikowany przez Biegnąc pod wiatr Środa, 18 września 2019
Tylko tyle i aż tyle. To jest mój Kościół. To jest moja wspólnota, w której jeden bez drugiego nie ma tego, co mają razem. Czy to właśnie nie o to chodzi? Czy nie w tym warto szukać nadziei?
Tutaj możesz obejrzeć nagranie ze spotkania:
Skomentuj artykuł