Dlaczego język kazań tak bardzo różni się od tego, którym mówimy?
Gdy zaczyna się od historyjki z życia, jest szansa, że nie będzie tak źle. Jeśli od wiersza, wiem, że to będzie próba charakteru. A gdy startujemy od opowiastki Bruno Ferrero – na dziewięćdziesiąt dziewięć procent dalej będzie tylko gorzej.
Przygotowując pewne warsztaty, zapytałam w jednej z katolickich, facebookowych grup o przykłady „kościelnego” języka. Miałam na myśli charakterystyczne sformułowania nie tylko duchownych, ale i świeckich, jednak na ponad dwieście pięćdziesiąt komentarzy większość dotyczyła języka… kazań. Bo jak w starym dowcipie: ksiądz nie je, tylko spożywa, nie idzie, ale kroczy, nie chce, tylko pragnie i nie mówi kazania, tylko wygłasza słowo. A czcigodni bracia i siostry, zgromadzeni przy eucharystycznym stole, niczego innego nie pragną w głębi swych serc, jak tego, by wygłaszanie wreszcie się skończyło.
Nie dlatego, że my, świeccy, nie lubimy słuchać homilii ani kazań. Nie dlatego, że z nawyku zaczyna nam się nudzić zaraz po Ewangelii i odpływamy myślami tuż po wiadomym, bratersko-siostrzanym zawołaniu (choć jeszcze gorzej jest, gdy z ambony słyszymy „szanowni państwo…”). Nie dlatego, że homilie bywają długie jak tegoroczna zima i porywające jak mdły zefirek.
Nie lubimy słuchać, bo język kazań tak bardzo się różni od tego, co słyszymy i mówimy w zwykłym, codziennym życiu, że natychmiast dostajemy nagłego ataku nieprzystawalności jednej rzeczywistości do drugiej, a mózg jasno kwalifikuje treści jako „nie do mnie” i oddaje się mniej pobożnym rozrywkom, jak liczenie kapeluszy, obserwowanie wróbla, który wleciał do kościoła (narobi na figurę, czy nie?) – a w czasach pandemicznych – odliczanie obecnych z podziałem na kaszlących i niekaszlących.
A minuty mijają. Minuty pełne kroczenia i przyjmowania trudu, pełne brania swoich krzyży i rozważania w swoim sercu. Minuty wypełnione cudzą, wyszperaną wczoraj koło północy w otchłani internetu sążnistą homilią na piętnastą niedzielę zwykłą, rok A.
Najczcigodniejszy nasz kapłan zachęca do pochylania się z troską, do czynienia, podążania i miłowania, chcąc nas ubóstwem swoim ubogacić. Tym językowym. Bo Ewangelia jest bogata w znaczenie, prosta i piękna, a dobrze znane biblijne wersety i wyrażenia są wyjątkowe i brzmią poruszająco i uroczyście, dopóki się ich homiletycznie nie zarżnie nadużywaniem w sprawach mniejszej wagi. Wtedy przestają być przestrzenią zapraszającą do wchodzenia w boskie tajemnice, a zaczynają być znakiem rozpoznawczym katolickiej nudy i oklepania. Wtedy charakterystyczne biblijne frazy, powtórzone w kazaniach tysiąc razy, stają się sloganami, pusto brzmiącymi, bez mocy przekonywania.
A my chcemy mocy.
Chcemy być przekonywani i to przekonywani skutecznie.
Chcemy czuć, że nam się głosi żywego Boga, a nie tylko do nas monotonnie gada, jakby skończyła się kroplówka z testosteronem.
Że te słowa są szczególne, a nie tylko podkreślany jest ich szczególny wyraz.
Bo gdy nie są, wychodzimy z kościoła głodni. Święty Paweł na pewno nie napisał: biada mi, gdybym nie głosił kwiecistych kazań.
Wszystko to, co wyżej, byłoby tylko zaczepką, gdyby nie jeden trudny fakt: język kościelny często staje się przeszkodą nie do pokonania dla tych, który nie mają z nim do czynienia regularnie i stale. Język kościelny, nie język Kościoła. Czym się różni język kościelny od języka Kościoła? Tym, czym ciepła woda z kranu od wody z czystego, górskiego strumienia. Obie można wypić. Tylko do jednej chce się wracać. Kto wróci, gdy już będzie można? Kto uwierzy, że Słowo Boże jest o wiele bardziej żywe od usypiającego kazania? Kto będzie miał ochotę i determinację, by ponownie przyzwyczaić się do odklejonych od świata kościelnych frazesów?
A gdy pandemia sprawia, że nas w kościołach nie ma albo jesteśmy zdalnie w tych, gdzie homilia nas porusza – trudno nam jest wracać do swoich parafii. Zwłaszcza wtedy, gdy nie mamy w nich księży głoszących Chrystusa prosto, blisko, bez napuszonych kościółkowych sloganów. Komentujących i zanurzających nas w Ewangelii, a nie w świeckich, świątobliwych przypowiastkach na zbliżony temat. Mówiących do nas tak, że chcemy słuchać, bo to jest język, jakim sami mówimy. Nawet, jeśli my sami nie mówimy nim o Bogu.
Bo nam bardzo potrzeba mówienia o Bogu. Takiego, które zrozumiemy, zapamiętamy i powtórzymy komuś bliskiemu. Takiego, które nas do Niego pociągnie i zbliży. I są tacy, co tak właśnie mówią. Wciąż nieliczni.
Skomentuj artykuł