Dlaczego nagość Maryi nie musi gorszyć?
Niedawno portal DEON.pl został skrytykowany za publikację tekstu "Maryja to kobieta. Jaka była naprawdę?". Pewien katolicki publicysta napisał w kontekście afery, że "jeśli wydaje Ci się, że pomiędzy uszami masz tylko przeciąg, to pomyśl o biednej redakcji jezuickiego Deonu".
Mam mocne przekonanie, że mentalnego przeziębienia można nabawić się raczej tam, gdzie dyskusja kończy się na potępieniu. Tymczasem burza, która przetoczyła się w Internecie, jest ogromnie ciekawa, jeśli weźmie się pod uwagę czasem zaskakujący rozkład głosów i opinii. Kontrowersje wzbudził umieszczony w artykule obraz Edvarda Muncha "Madonna" oraz interpretacja, jaką nadał mu Michael S. Neuback, autor artykułu.
"Madonna" Muncha szokuje niezależnie od tego, czy ktoś czyta ją w ramach religijnych, czy też zupełnie świeckich. De facto nie mamy do czynienia z jednym obrazem, a z kilkoma jego wersjami (w samym Oslo znajdują się dwie kopie), które różnią się zarówno wykonaniem, jak i barwami. Tym, co wspólne, jest sylwetka nagiej kobiety w ekstatycznej pozycji. Modelką była Dagny Juel-Przybyszewska, muza ówczesnych artystów. Również Munch był nią zachwycony, stąd od strony historycznej przypisywanie obrazowi przedstawiania Maryi Panny, może wydawać się co najmniej ryzykowne. Sam autor zresztą określał obraz na dwa sposoby, czasem mówiąc o "Madonnie", innym razem o "Kochającej kobiecie". Niemniej jedna z nich prowadzi do tropów religijnych i jako taka może stać się przedmiotem dyskusji.
Sam jestem bardzo przywiązany do kultu maryjnego, ale ten obraz mnie nie bulwersuje. Myślę o nim jako o ciekawej wariacji artysty, który prawdopodobnie nie miał żadnych zamierzeń religijnych. Fakt, że w historii sztuki pojawiły się odczytania sakralne "Madonny", jest sam w sobie interesujący i warto się nad nim zastanowić - zwłaszcza jeśli ktoś zamierza podobne podejścia skrytykować.
Dlatego rozmawiałem o tym obrazie z kilkoma osobami, które mają różny stosunek do religii i kultu maryjnego. Jeden z przyjaciół, którego głos szczególnie mnie poruszył, poczuł się osobiście dotknięty publikacją tekstu. Powiedział, że dla niego Maryja to matka i nie chciałby, żeby ktoś przedstawiał jego matkę w ten sposób. Ktoś inny odpowie, że to poetycka metafora, ale przecież Maryja nie należy do jednej osoby.
Trzeba jasno powiedzieć: obraz Muncha to nie ikona. Nie stanowi przedmiotu kultu. Osobnym pytaniem jest to, czy można o nim myśleć jako o dziele poruszającym tematykę religijną. Nad tym warto dyskutować, bo dopiero taka rozmowa może nam coś powiedzieć o wierze. Temu też służy bogactwo i zróżnicowanie sztuki sakralnej. Ono z kolei domaga się przewodnika, a takim jest dla mnie fantastyczna książka "A piękno świeci w ciemności", będąca zapisem obszernej rozmowy, którą przeprowadziła Ewa Kiedio z bpem Michałem Janochą - być może jedynym historykiem sztuki wśród polskich biskupów. Wśród wielu poruszanych w niej wątków, pojawia się również palący temat relacji między sztuką religijną a erotyzmem, który także przybierał wiele postaci w historii.
Dla wielu grzech jest ciekawszy niż cnota. W jakimkolwiek wymiarze się pojawia, ludzi po prostu interesuje prowokacja. Kościół także mierzył się z tym wyzwaniem, dlatego w czasie Soboru Trydenckiego pojawił się głos, który zamierzał "ukrócić praktykę umieszczania w kościołach obrazów, w których temat sakralny był tylko usprawiedliwieniem dla wprowadzania treści erotycznych". Takich dzieł było niemało. U wielu artystów, jak podkreśla wyżej wspomniany biskup, "granica pomiędzy sakralnością a perwersją jest (…) nieraz cienka jak włos".
Ich dzieła były owocem wewnętrznych niepokojów, ale też zwyczajnego pragnienia zrobienia szumu. Dziś możemy mieć trudność z uchwyceniem ich ówczesnej skandaliczności, ale takich przykładów jest wiele. "Grzech" artystów polegał na przewadze miłości własnej nad pragnieniem oddania chwały Bogu przez dzieło.
Prawdę powiedziawszy dziś jesteśmy znacznie prostsi. Do oburzenia wystarczy kawałek gołego ciała, ale czynienie z nagości największego problemu to droga na skróty. Biskup Janocha we wspomnianym wywiadzie stwierdza, że wśród wielu typów nagości, tylko jeden jest naprawdę szkodliwy. To "nuditas criminalis", czyli nagość, która celuje w wywołanie pożądania u widza. Właśnie przed nią przestrzegał Sobór, choć jego wyroki czasem bywały co najmniej groteskowe, jeśli nie śmieszne. Najbardziej znanym jest "ubranie" na rozkaz papieża Pawła IV nagich ciał na fresku "Sądu Ostatecznego" Michała Anioła w kaplicy Sykstyńskiej, który wydawał się wyrazem nadmiernej pruderii.
Ta jednak może przybrać szkodliwą postać nienawiści wobec ciała, która dziś często pojawia się w głosach krytyków sztuki. Doszukiwanie się lubieżności w każdym zakresie ludzkiego funkcjonowania przypomina chorobliwe poszukiwanie grzechu - często tam, gdzie go nie ma - a to samo w sobie jest wybitnie antychrześcijańskie. Ciało jest szalenie istotnym elementem naszej religii, bo przecież w Chrystusie dokonało się jego maksymalne uwznioślenie.
Wielkim apologetą cielesności jest choćby papież Benedykt XVI, który w encyklice Deus caritas est (5-8) wyraźnie ukazuje, że chrześcijaństwo nie odrzuciło erotyczności, ale ją uzdrowiło. Odrzucenie ciała jest herezją manicheizmu i nie ma w sobie nic z chrześcijaństwa. Tym tropem podąża też biskup Janocha, który podkreśla, że problemem nie jest obecność erotyzmu w sztuce, ale ubóstwianie go aż do granicy bałwochwalstwa.
Są gorsze "herezje" w sztuce sakralnej. Pamiętam, gdy na zeszłorocznej wystawie "Maria Mater Misericordiae" w Muzeum Narodowym zobaczyłem liczne wizerunki Maryi, chroniącej płaszczem ludzi przed strzałami sprawiedliwości Boga. Ci, którzy się nie zmieścili, padali trupem. Tak, to pewna wizja artysty i ducha epoki. To prawda, że tak Boga postrzegano, a bywa, że nawet i dziś są tacy, którzy lubią tak o Nim myśleć, ale tego typu przedstawienia czynią z Maryi anty-Boga, a samego Boga zakłamują, zabierając Mu miłosierdzie - zaś w Jego ręce wkładają narzędzia śmierci. Maryja jest orędowniczką grzeszników, ale nie róbmy z Niej kogoś równego Bogu.
Czasem możemy trafić na malarstwo, którego przeznaczenie religijne bywa wyklinane, a jednak jest w stanie wywołać w nas poważne refleksje teologiczne. Mam tak z Caravaggiem, którego współcześni krytykowali za odzieranie świętych scen z ich doniosłości. Nic dziwnego, trudno w nim szukać anioła, bo sam był protoplastą prowokacyjnych postaw dzisiejszej awangardy. Niemniej jego dzieła przybliżają mnie do Boga przez obecną w nich dialektykę światła i ciemności. U tego szalonego twórcy, którego wykluczyła własna epoka, dominuje mrok, ale ciemność przegrywa ze światłem, które zawsze leży tam, skąd bije łaska.
Choć nie podzielam zgorszenia tych, którzy poczuli się zbulwersowani publikacją tekstu Michaela Neubacka i jego interpretacji obrazu Muncha, to próbuję ich zrozumieć. Zgadzam się, jeśli popatrzymy na "Madonnę" Norwega jako przedstawienie Matki Bożej, choć wydaje mi się, że ono nim nie jest, to ktoś może poczuć się dotknięty. Jednak pamiętajmy, że nagość, także obecna w dziełach, które niepowątpiewalnie są przedstawieniami świętych, Maryi czy Jezusa Chrystusa, nie musi gorszyć. Problemem jest brak otwartości na dyskusję i na poszukiwanie Boga, który może być obecny w różnych dziełach - nawet niezależnie od woli ich twórców.
Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, członek Klubu Jagiellońskiego, doktorant filozofii na UJ
Skomentuj artykuł