Drogowskazy prymasa Wyszyńskiego dla polskiej dziewczyny "zwalniają" mężczyzn z odpowiedzialności
To kolejny dowód na to, że my, katolicy, nie powinniśmy uważać duchownych (nawet znamienitych) za ekspertów od wszystkiego.
Wprost proporcjonalnie do wzrostu ilości stopni Celsjusza na zewnątrz, rośnie ilość publikacji w katolickich mediach, które nawołują do skromnego, nie pobudzającego zmysłów innych ubioru.
Nie trzeba być wcale wybitnym medioznawcą, by domyślić się, że wskazówki te niemal zawsze skierowane są do kobiet - "wiadomo", że to niewiasty swoją skromnością (lub jej brakiem) wpływają na stan moralnego funkcjonowania społeczeństwa. Kiedy tego rodzaju teoriami dzieli się młody (i często gniewny) publicysta, można uśmiechnąć się pod nosem, dać tekstowi "łapkę w dół" i zamknąć okno przeglądarki. Kiedy jednak obciążające dla kobiet treści wychodzą spod pióra jednego z najbardziej zasłużonych polskich duchownych, to wypadałoby się do tego odnieść - nawet, jeśli tekst pochodzi sprzed wielu dekad, tak jak właśnie "Drogowskazy" kardynała Wyszyńskiego. I to właśnie, za pomocą tego artykułu, zamierzam zrobić.
Skromność nie chroni przed agresją
Tym, co jako pierwsze uderza mnie - niejako "adresatkę" - wskazówek skierowanych do kobiet autorstwa prymasa Wyszyńskiego, jest koncentracja na atrybutach fizycznych. To stary problem, w którym zmagamy się nie tylko w Kościele - zachęcając kobiety, by nie skupiały się na własnej urodzie (ale na rodzinie, karierze, wierze czy czymkolwiek innym), niejako kierujemy uwagę odbiorcy właśnie na ów wygląd.
Kardynał Wyszyński, zwracając się do kobiet, skupia się więc na spojrzeniu (od którego mają "odmieniać się serca"), stylu czesania oraz modzie (kobieta, zdaniem prymasa, ma być modna, ale jednocześnie nie może dopuścić do tego, by moda ograniczała jej skromność i godność). Osobiście głęboko wierzę w to, że żadna moda nie może ograniczyć niczyjej godności, gdyż ta - o czym Kościół przecież całkiem często przypomina - jest niezbywalna. Godność człowieka trwa od momentu poczęcia do naturalnej śmierci, a nie do chwili założenia zbyt krótkiej, zbyt jaskrawej lub zbyt-jakiejś-innej spódnicy. Chcąc więc ukazać, że kobieta powinna być "niezależna" od mody, kardynał zaszczepia odbiorczyniom coś zgoła przeciwnego - że jednak godność kobieyty jest nierozerwalnie związana ze stylem ich ubraniowej ekspresji.
Kardynał pisze również o tym, jak wielką wartość ma czyste serce - czego nie sposób kwestionować, tyle że… nie chciałabym, aby o sensie czystości pouczano jedynie dziewczęta. Jednak tym, co w tym tekście może być naprawdę szkodliwe, są zdania: "Twoje zachowanie powinno skłaniać raczej do przyklęknięcia przed tobą, niż do znieważenia ciebie. To tylko od ciebie zależy, czy ktoś przed tobą uklęknie, czy cię sponiewiera". Moje pytanie brzmi następująco: jak mogłaby się poczuć ofiara gwałtu, "sponiewierania", po lekturze takich słów?
Jeśli wzięłaby je na poważnie, mogłaby pomyśleć, że sama ponosi winę za tragedię, która ją spotkała - bo "skłoniła" kogoś do działania odwrotnego niż przyklęknięcie. Te słowa kardynała Wyszyńskiego są totalnym zaprzeczeniem tego, czego dziś, jako psychologowie czy wychowawcy próbujemy uczyć młodzież: winny znieważeniu, sponiewieraniu czy przekroczeniu czyichś granic jest ten, który się tego dopuścił. Żaden strój, uczesanie czy styl życia kobiety (mężczyzny zresztą też, ale Wyszyński kierował swój przekaz do pań) nie może być traktowany jako "prowokacja" do potraktowania kogoś w sposób niegodny. Skromność jest wartościowa, ale, niestety, nie chroni przed agresją. Poza tym, nie chciałabym, aby bliskie mi kobiety "były skazane" na balansowanie między zasługiwaniem na klękanie przed nimi, a byciem znieważonymi. Dobre traktowanie należy się absolutnie każdemu. Potrzebne jest "podparcie się" Ewangelią? Proszę bardzo: otóż Jezus napotkanej prostytutki nie znieważył, lecz ochronił przed linczem. Czyż nie jest to przepiękna scena…?
Co "drogowskazy" mówią o Kościele?
Wypowiedzi Wyszyńskiego nie są jednak jedynie lapsusami językowymi. Fakt, że podobne osądy na temat kobiet, mężczyzn i seksualności głosił tak wyjątkowy hierarcha, wskazuje na głębię problemu z myśleniem o sprawach płci w Kościele. Okazuje się bowiem, że solidnie wykształcony, rozważny i inteligentny człowiek Kościoła w swoim nauczaniu odwołuje się do przesądów i stereotypów. Wiemy też, że podobne myślenie na temat ról kobiet i mężczyzn ma wielu księży oraz biskupów.
Tu należy zatem postawić pytanie: skąd te osoby czerpią tego rodzaju wiedzę? Opcja numer jeden: z seminarium. Jednak, jeśli tylko zajęcia z podstaw psychologii i pedagogiki są w seminarium prowadzone w przyzwoity sposób, to przecież nikt klerykom czymś takim głów nie nabija. Również Katechizm nie traktuje o tym, jakoby to kobieta była odpowiedzialna za zachowanie mężczyzny względem niej. Zastosowanie metody eliminacji pozwala mi zatem sądzić, że "wiedza" kardynała Wyszyńskiego oraz duchownych głoszących podobne teksty na tematy związane z płciowością i seksualnością to przekonania ukształtowane "mimochodem" - może przez rodziny pochodzenia, może przez społeczną mitologię płciową, może mizoginicznych nauczycieli, którzy własne, dziwne poglądy "przy okazji" zaszczepiali swoim wychowankom.
Dramatyczne jest jednak to, że podczas seminaryjnej formacji i dalszej drogi kapłańskiej nikt takich przekonań nie weryfikuje, nie wykorzenia. Stereotypy tkwią więc w umysłach części duchownych głęboko - tam, gdzie nie sięga formacja i kształcenie na uniwersytetach. A jeśli kandydaci na księży takie poglądy wygładzają w seminariach otwarcie i jest to bagatelizowane…? To tym gorzej. Dla kobiet i dla przyszłości całego Kościoła.
Wyszyński to nie tylko "drogowskazy"
Zanim jednak postawię ostatnią kropkę i prześlę tekst do redakcyjnej "obróbki", chciałabym, aby wybrzmiało w nim coś bardzo istotnego. Otóż fakt, że uważam porady kardynała Wyszyńskiego skierowane do kobiet za krzywdzące, a nawet niebezpieczne, nie oznacza, że chcę odżegnać go od czci i wiary. Zdaję sobie sprawę z tego, jak wiele dla polskiego Kościoła uczynił ten duchowny - zwłaszcza w czasie, gdy ludzie Kościoła rzeczywiście byli w naszym kraju traktowani jak wrogowie narodu. Parę lat temu zresztą odwiedziłam klasztor w Komańczy, do którego internowano Wyszyńskiego.
Główną myślą, jaka mi wówczas towarzyszyła, była ta, że szczerze podziwiam jego hart ducha i wytrwałość - duchowny, przebywając w oddaleniu od świata, nadal pracował, choć mógł przecież wówczas skupić się jedynie na utyskiwaniu na swoje trudne położenie. Wyszyński jest dla mnie również symbolem umiejętności prowadzenia dialogu z, nazwijmy to, "trudnym partnerem" - to właśnie on był pierwszym polskim hierarchą, który zdecydował się na dialog z komunistami, którzy rządzili wówczas w Polsce (chyba nikt nie będzie zdziwiony, gdy napiszę, że duchowny "oberwał za to" od wielu "prawdziwych katolików"). Wierzę w to; że tytuł Prymasa Tysiąclecia nie stał się udziałem Wyszyńskiego przez przypadek.
To kolejny dowód na to, że my, katolicy, nie powinniśmy uważać duchownych (nawet znamienitych) za ekspertów od wszystkiego.
Angelika Szelągowska-Mironiuk - psycholog i copywriter. Wierząca i praktykująca. Prowadzi bloga katolwica.blog.deon.pl
Skomentuj artykuł