Gdy odpoczywanie staje się bożkiem
W liturgii najbliższych dni pojawi się prosto z ust Pana Jezusa wakacyjne wezwanie: „wypocznijcie nieco” (por. Mk 6, 30-34). Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że głoszący homilie księża wykorzystają te słowa, by przypomnieć wiernym o potrzebie zdystansowania się od codziennych obowiązków i konieczności „złapania oddechu”. Mnie jednak spokoju nie daje to jedno, maleńkie słówko: „nieco”.
Urlop – hehe - rodzicielski
Dekada macierzyństwa w sposób do bólu empiryczny pozwoliła mi przekonać się, że teza: nie da się wypocząć na zawołanie ani wyspać na zapas – jest właściwie aksjomatem. Ponieważ nasze maluchy wymagają wciąż sporo uwagi, to wypoczynek z nimi jest iście ewangeliczny. „Nieco”, „trochę”, „ciut” - doskonale opisuje ilość chwil, gdy możemy z mężem robić dokładnie to, na co mamy ochotę czy oddawać się słodkiemu „nicnierobieniu”. Nie skarżę się, po prostu stwierdzam fakt. Bywa jednak, że ta ewangeliczna drobina wydaje mi się zupełnie niewystarczająca. Kiedy?
Kiedyś to było...
Najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy zaczynam porównywać. Wspominam z nostalgią niegdysiejsze podróże we dwoje, które w mojej wyobraźni urastają do rangi mitycznych krain mlekiem, miodem i błogim lenistwem opływających. „Taaak, wtedy to się odpoczywało” - pojawia się nieuchronnie w mojej głowie, ale to wspomnienie nie tyle wywołuje uśmiech na twarzy, co staje się trampoliną do narzekania. „Kiedy ja ostatnio w spokoju książkę przeczytałam na plaży, hę?”, „Dlaczego te moje dzieci ciągle marudzą, gdy widzą kolejne muzeum na naszej trasie?!”, „Czy naprawdę rodzice nie mogą pospać do 7.30 podczas urlopu?”. Te retoryczne pytania nakręcają we mnie spiralę wewnętrznego niezadowolenia i skutecznie popychają w otchłań „jojczenia”. Jezusowe „odpocznijcie nieco” jest wtedy najskuteczniejszym hamulcem dla moich negatywnych myśli. Rzecz w tym, żeby być przekonanym, że ta Jego rada płynie z Miłości i znajomości człowieczej natury.
Gdy odpoczywanie staje się bożkiem
Podczas tegorocznego urlopu sporo rozmawiałyśmy z innymi mamami o tym, jak trudno dziś zadowolić dzieci. W świecie nieustającego porównywania się jednych z drugimi bardzo łatwo stracić poczucie rzeczywistości i wpaść w pułapkę bożkologii. Jedna z mam, przedszkolanka, z niejakim smutkiem wspominała, że u progu wakacji próbowała ze swoimi podopiecznymi porozmawiać o rodzinnych wyjazdach i z zaskoczeniem odnotowała, że nie ma w grupie żadnych dzieci, które jechałyby po prostu „do babci/do cioci” na wakacje. Większość miała w planach wyjazdy na Majorkę, do Egiptu czy Włoch, a jeśli nie wojaże, to chociaż atrakcyjne zajęcia dodatkowe. W tym kontekście „wyprawa do pobliskiej lodziarni”, którą zaproponowała na zakończenie roku, nie była dla maluchów żadną atrakcją, a ona sama czuła się „wyrodną matką”, ponieważ wysyłała własne dzieci „tylko na dwa tygodnie do rodziny na wieś”. Słuchając jej opowieści, pomyślałam, że to taka soczewka naszych czasów. Niby wszyscy wiemy, że do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja, a apetyt rośnie w miarę jedzenia – ale nie przeszkadza nam to ciągle i ciągle chcieć więcej i nie dostrzegać dobra w tym, co już mamy.
O co się modlisz, człowieku?
Sądzę więc, że zagadnienia pedagogiki Bożego umiaru to niewyczerpalne źródło tematów dla współczesnej homiletyki. Jest to bowiem coś szalenie fundamentalnego w chrześcijańskim stylu życia (modlimy się przecież: „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”, a nie: „rarytasów - zawsze i wszędzie”), a jednocześnie rzecz tak trudna do uchwycenia w praktyce dnia codziennego. Bo – np. w temacie wypoczynku – to ile to jest owo „nieco”? Czy tydzień „all inclusive”, czy może dzień bez smartfona w ręku, a z uwagą poświęconą w 100% najbliższym? Sześć przespanych ciągiem godzin czy może pięć dni w ciszy u kamedułów, w których efektem będzie usłyszenie wreszcie własnych potrzeb i pragnień? Wiem. Naprawdę wiem, że to „nieco” dla każdego będzie czymś innym. Myślę jednak, że nie jednemu z nas przydałoby się raz po raz usłyszeć kazanie o tym, jak kształtować własne sumienie, by prawidłowo odczytywać tego typu Jezusowe wskazania.
Tak proste, że aż trudne
Gdy próbuję określić granicę owego „nieco” w moim życiu, staram się utkwić wzrok w Chrystusie. Wiem, że to najlepsza życiowa taktyka: nie szukać odpowiedzi w sobie, a w Nim. I widzę, że we wspominanej ewangelii On wysyła swoich uczniów na odpoczynek, ale sam „lituje się nad tłumem”. Być może to jest jedna z tych wielu, bardzo prostych wskazówek, jak zachować Boży umiar? Granicę mojego „nieco” określa potrzeba wyrażana przez ukochanego bliźniego... Jezus w tym tłumie ludzi garnącym się do Niego kochał każdego z osobna. Ja tak kochać wszystkich jak On oczywiście nie potrafię. Ale kocham z całych sił moich najbliższych. Więc - być może - granice mojego odpoczynku wyznaczają potrzeby moich dzieci i męża? Może to takie proste do określenia, choć – nie mam co do tego żadnych wątpliwości - tak bardzo niedzisiejsze?
Skomentuj artykuł