Grzech na billbordzie
Billboardowa akcja "Konkubinat to grzech. Nie cudzołóż!" jest bardzo dobrym pomysłem. Kościół ma pełne prawo w przestrzeni publicznej uświadamiać wiernym swoje nauczanie. I to nie tylko w tym względzie.
Akcja Ośrodka Duszpasterstwa Rodzin "Konkubinat to grzech. Nie cudzołóż!" wzbudziła wiele kontrowersji. Rzecz jasna, nie spodobała się wielu osobom regularnie atakującym i krytykującym Kościół. Zaskoczyła mnie jednak znaczna doza niechęci, z jaką odniosła się do niej część katolików, świeckich i duchownych, w tym katoliccy publicyści.
Piotr Żyłka w deonowym felietonie "Konkubinatowy strzał w stopę" twierdzi, że ta inicjatywa to "straszenie ludzi i wrzeszczenie na nich". Zdaniem publicysty te billboardy są wbrew logice Dobrej Nowiny. Kompletnie się z tym nie zgadzam.
Zacznijmy od kwestii elementarnej. Nauczanie o grzechu, w tym grzechu pierworodnym, jest składową częścią nauczania Jezusa Chrystusa. Kościół, podnosząc tę kwestię, wypełnia Jego wolę. Dobra Nowina byłaby niezrozumiała i nieprawdziwa, gdyby z niej wykluczyć prawdę dotyczącą faktu, że zbawienie człowieka przez Boga jest zbawieniem od zła, jakie jest udziałem każdego z nas, wierzących i niewierzących.
Kościół ma pełne prawo przypominać o tym, że człowiek świadomie może wybrać życie w grzechu i że to zły wybór. Ma prawo i obowiązek przypominać, że jest to niezgodne z przykazaniami danymi od Boga. Nie po to, żeby ludzi "straszyć" i "krzyczeć" na nich, ale w trosce o ich zbawienie. Nie widzę w tych billboardach nic, co byłoby "straszeniem". To przypomnienie "prostej sprawy", że życie w konkubinacie nie jest dla osób wierzących czymś "normalnym". To sytuacja, która znacznie utrudnia życie sakramentalne, czyli możliwość czerpania z łaski Bożej, z Dobrej Nowiny o zbawieniu. Nie ma sensu tworzyć iluzji, że mówienie ludziom przez Kościół o grzechu jest wbrew Dobrej Nowinie. Co my, katolicy, robimy na co dzień z tą wiedzą - to już inna nieco sprawa.
Rozumiem, że dla części katolików problemem jest forma tych plakatów. Ale od strony wizualnej nie ma tutaj absolutnie nic, co wskazywałoby na "krzyk", czy "straszenie". Gdyby na przykład na billboardzie wykorzystano fragment obrazu "Sąd Ostateczny" Hansa Memlinga, z wizerunkiem ludzi ciągniętych przez demony do czeluści - owszem, można by uznać, że to "straszenie piekłem". Ale mamy do czynienia z czymś innym. Pomysł z wężem jako obrączką (skądinąd naprawdę niezły) symbolizującym szatana i grzech, ukazuje trwanie/życie niezgodne z wolą Bożą, życie w ciągłym konflikcie sumienia.
Stąd moje zdumienie: jakie straszenie? Jaki krzyk? To proste ukazanie konsekwencji czynionych przez ludzi wyborów życiowych. Czy o tym nie wolno Kościołowi mówić? Bardzo przepraszam, ale jeśli wierni Kościoła są poirytowani, gdy mówić im o grzechu, to znak, że dość daleko zabrnęliśmy w "milutkim katolicyzmie", w którym przede wszystkim dba się o to, żeby było "miło", "fajnie", "bezkonfliktowo". Tylko nie wiem, ile ma to jeszcze wspólnego z mową Chrystusa, która potrafiła być naprawdę twarda wobec grzeszników.
Tutaj pojawia się jeszcze jedna sprawa. Oczywiście, akcja billboardowa nie jest działaniem ściśle ewangelizacyjnym. Powinny iść za nią inne pomysły, nastawione na bezpośrednie spotkania z wiernymi. Dla mnie to pre-ewangelizacja, czy jak kto woli "ewangelizacja wizualna". I ona nie jest niczym niezwykłym. Przeciwnie, jest dziś powszechnie znana i stosowana.
Ewangelizacja wizualna odbywa się oczywiście w przestrzeni publicznej. Tyle że najczęściej w bezpośrednim otoczeniu kościołów, domów zakonnych, budynków parafialnych. Także w internecie, na katolickich portalach. Rzadziej mają miejsce w przestrzeni ściśle "świeckiej". Ale i tutaj Kościół ma prawo być - również w ten sposób. Także po to, by wywołać refleksję i po to, by być "znakiem sprzeciwu" wobec trendów i mód świata. Może właśnie to najbardziej irytuje wiele osób, że Ośrodek Duszpasterstwa Rodziny bardzo mocno naruszył bezpieczne status quo, wszedł na "obcy teren". Nagle wielu katolików zobaczyło, że nie da się jednak schować Jezusa i Jego nauczania w "kruchcie", choć nierzadko gwarantuje to nam miły "święty spokój".
Owszem, sama akcja billboardowa nie rozwiązuje żadnych problemów. Ale to samo można powiedzieć o większości zupełnie świeckich billboardowych kampanii społecznych. One nie mają służyć bezpośredniemu rozwiązywaniu problemów. Mają na celu ich uświadamianie, nagłaśnianie, wskazywanie na niepokojące zjawiska. Nie inaczej jest w tym przypadku.
Mówienie o grzechu nie jest niestosowne. Jest konieczne. Właśnie ze względu na dobro nas, grzeszników. Ktoś się oburzy, zirytuje? I co z tego? Czy jeśli lekarz wskaże pacjentowi na co choruje, to pacjent się obrazi? Będzie wdzięczny za prawidłową diagnozę, nawet jeśli go ona zaniepokoi. Naiwna jest wiara, że Kościół tylko wtedy spełni swoją rolę, jeśli przypodoba się wszystkim swoim nauczaniem. Obawiam się, że byłoby to nauczanie "beztreściowe". Dodatkowo można postawić pytanie: dlaczego dziś tak często to właśnie katolicy obrażają się, gdy przypomnieć im o grzechu?
Podsumowując: ani w formie, ani w treści tej akcji billboardowej nie ma nic niewłaściwego. Osobiście bardzo bym chciał, żeby w kolejnych edycjach tej inicjatywy zajęto się także jednym z popularniejszych dziś w Polsce grzechów wołających o pomstę do nieba - czyli grzechem wstrzymywania zapłaty pracownikom.
Skomentuj artykuł