Jednak reforma seminariów? Księża nie mogą być oderwani od życia
Wygląda na to, że minął już czas, w którym uważało się, że księża muszą być wyraźnie oddzieleni od zwykłej codzienności. I choć zmiana w formacji już powoli następuje, obradujący synod może nadać jej żwawsze tempo i nowy kierunek. Dodam: oczekiwany i spodziewany.
Oczywiście najbardziej oczekiwany i spodziewany przez ogół wiernych, którzy mają dość księży odklejonych od rzeczywistości, żyjących w swoich bańkach, w których mówi się innym językiem, ubiera w inne ubrania, przejmuje głównie sprawami swojego środowiska i nie zna cen podstawowych produktów spożywczych.
Ksiądz ma pokazywać, że jest głębszy sens
Owszem, dobrze rozumiem tę ideę: kapłan ma być znakiem tego, że jest coś innego, że jest coś więcej, więc jego styl życia musi na to wskazywać. Ta koncepcja ma jednak sens tylko pod warunkiem, że swoim byciem, życiem i językiem ksiądz przypomina, że jest Bóg, z którym można mieć bliską relację, że można rozwijać się w swojej duchowości, że to służy i pomaga w życiu. A nie wtedy, gdy życiowe odklejenie zniechęca i odpycha ludzi od ścieżki wiary - albo w najlepszym razie przynosi ich obojętność.
Problem w tym, że o wiele łatwiej być oddzielonym od świata przez sformatowanie do życia w kapłańskiej bańce niż przez głębię duchową. Ta kapłańska bańka dla wiernych robi się coraz bardziej nieznośna, bo czasy się zmieniły: nie potrzebujemy odległych zarządców trzymających się w swoim gronie, ale braci, którzy są kilka kroków dalej na ścieżce relacji z Bogiem i potrafią nas przez wykonywanie w łasce swoich zadań do Niego przybliżać.
"Długotrwałe doświadczenie z dala od ludu Bożego" szkodzi
Dlatego nie dziwi mnie postulat grupy badawczej, która w ramach synodu zajmowała się tematem formacji seminaryjnej. Jest prosty: zróbmy tak, by życie kleryków było bliskie życiu ludu Bożego. Niech nie będą od niego oderwani.
Cieszy mnie wyrażona jasno negatywna ocena stylu takiej formacji seminaryjnej, która została opisana jako „długotrwałe doświadczenie z dala od ludu Bożego”. Sama jej marginalnie doświadczyłam na czwartym roku studiów teologicznych, gdy dostałam specjalne pozwolenie na dołączenie do grupy kleryków na zajęcia z francuskiego. Zanim udzielono mi pozwolenia, pani dyrektor spojrzała mi surowo w oczy i zapytała bez ogródek: „Czy potrafi się pani zachować przyzwoicie?”. Później nastąpiły negocjacje z rektorem seminarium. A potem, w trakcie semestru, pojawiłam się raz na zajęciach w spódnicy i na obcasie. Poziom skupienia na mnie uwagi (choć rzecz jasna byłam ubrana przyzwoicie) był taki, że na wszystkie kolejne zajęcia chodziłam dla własnego komfortu w luźnych swetrach. Dlaczego akurat o tym piszę? Bo to też jest część formacji seminaryjnej. A mężczyźni wychodzą z seminarium do posługi w dość mocno kobiecym środowisku, jakim jest Kościół w Polsce.
Z mojej, kobiecej perspektywy widzę, że po formacji w stylu "z dala od ludu Bożego" księża dzielą się na cztery grupy. W jednej są ci, którzy na widok kobiety zapominają języka w gębie, boją się jej podać rękę, patrzą w podłogę i zwracają się przez trzecią osobę („Czy życzy sobie herbaty? Czy widziała proboszcza?"). W drugiej są ci, którzy zachowują się albo jak studenci na podrywie, albo bije z nich fascynacja, chcą się od razu zaprzyjaźniać i przy drugim spotkaniu zaczynają zdrabniać twoje imię. Trzecia grupa to z kolei ci, którzy się naczytali trzech wersetów ze świętego Pawła, ale nie zauważyli dużej części Ewangelii św. Jana i uważają, że kobiety to świetna, tania i niemądra siła robocza, która jest od sprzątania, prasowania, zmywania i obsługiwania oraz od słuchania mądrzejszych od siebie. A czwarta grupa jest, chwała Bogu, normalna: to mężczyźni, którzy są świadomi swojej życiowej ścieżki i związanych z nią wyborów takich jak celibat, mają wokół siebie mężczyzn i kobiety i dobre relacje z jednymi i drugimi i są mocno osadzeni w zwykłym życiu. Często się okazuje, że w czasie seminarium mieli dużo dobrych kontaktów ze świeckimi, w tym kobietami: na oazie, na pielgrzymce, na rekolekcjach dla małżeństw, w parafialnych grupach, że mają liczne ciotki i kuzynki albo skończyli wcześniej zwykłe studia i nawet po ukończeniu seminarium mają znajomych z tego etapu życia.
Klerycy muszą mieć żywy kontakt z tym, z czego składa się życie
Nic więc dziwnego, że badający temat w ramach synodu mocno podkreślili potrzebę takiej zmiany, by „w całym okresie formacji kandydaci poprzez otwartość na zwykłe życie oraz życie wspólnot chrześcijańskich mogli przejść proces solidnego integralnego dojrzewania”. Mocno brzmi też wskazanie, by dbać jednocześnie o prawdziwe braterstwo między wyświęconymi szafarzami (co, jak słyszę, często bywa dzikim luksusem i nieosiągalnym marzeniem) oraz o żywą relację ze świeckimi mężczyznami i kobietami. Bo ta druga pomaga przyszłym księżom "utrzymać relację z tym, z czego składa się życie”.
Czy to znaczy, że odcięcie młodych ludzi od znajomych, wtłoczenie ich w sztywne koszule, czarne buty i niedopasowane marynarki a la młody akwizytor, wyrzucenie ich na margines zwykłego życia i zaordynowanie mniszego porządku dnia z dwugodzinnym okienkiem na spacer po prawdziwym świecie jednak nie działa już tak dobrze, jak byśmy chcieli? Wychodzi na to, że nie. Że to raczej przeszkadza "utrzymać relację z tym, z czego składa się życie”.
Potrzebujemy księży, którzy dobrze rozumieją zwykłą codzienność
A naprawdę dobrze jest mieć wokół siebie ludzi, którzy mają w sobie duchową głębię i skuteczne narzędzia łaski, by przybliżać wiernych do Boga i jednocześnie nie są od składowych życia oderwani. I nie ranią stwierdzeniami z gatunku „przeziębione dzieci to tylko wymówka, żeby nie przyjść na różaniec” albo „gdyby pani bardziej dbała o męża, to by pani nie zostawił” czy "jak to nie stać cię na wyjazd do Włoch? Przecież tam jest tanio". Nie planują też niedzielnej mszy dla dzieci dokładnie w porze obiadu. I nie kupują za składkowe pieniądze wspólnoty najdroższych produktów, marudząc, że kasy zabrakło i oburzając się, że nie muszą znać wszystkich cen. A to tylko kilka najdrobniejszych przykładów...
Taki jest czas, że potrzebujemy w Kościele braci i towarzyszy, którzy znając życie, potrafią nadać sprawom głębszy sens, a nie zarządców z wyższej kasty, którzy żyją tylko jej i swoimi problemami. Na szczęście tych pierwszych jest coraz więcej. I jest nadzieja, że ta tendencja, wsparta przez synodalne wnioski, utrzyma się i wzmocni.
Skomentuj artykuł