Jestem za "gender"
"Co to jest gender? - Coś z polskimi biskupami." ten niezbyt śmieszny żart oddaje istotę absurdu, jaki możemy obecnie obserwować w mediach i codziennych dyskusjach. Część ludzi z "dżęder" się śmieje, część jest gotowa oddać życie w walce z jej zwolennikami. Takie skrajne podejścia tylko podsycają konflikt o... no właśnie, o co?
Na początku pozwolę sobie nawiązać do słynnego "Listu biskupów". Mam wrażenie, że został on przez niektórych ludzi opacznie zrozumiany. Biskupi piszą jasno, że "nie jest czymś niewłaściwym prowadzenie badań nad wpływem kultury na płeć". "Gender" to tylko przedmiot badań, nic więcej - każdy zatem, kto wchodzi w dyskusje o "gender", jest "za" tym, że kwestia istnieje. Oczywiście można uznać, że takie uwagi, to zabawa w słówka, a "wiadomo o co chodzi". Czy na pewno jednak wiadomo, o co chodzi?
Teza oburzonych wydaje się brzmieć tak: propagowanie ideologii gender będzie skutkować tym, że naszym dzieciom będzie wmawiane w przedszkolach i szkołach, że nie ma różnicy między dziewczynką, a chłopcem. To z kolei "ma prowadzić do tego, by społeczeństwo zaakceptowało prawo do zakładania nowego typu rodzin, na przykład zbudowanych na związkach o charakterze homoseksualnym." (vide wspomniany List).
Nie da się ukryć, że rzeczywiście propaganda środowisk nomen omen feministycznych jest zła i niebezpieczna. Tylko jeżeli rozmawiamy - na co dzień, ze znajomymi, z rodziną, to rozmawiajmy o rzeczywistości, o konkretnych ludziach, o konkretnych inicjatywach. Zastanówmy się, o co nam chodzi, co nas oburza?
Oburza nas coś, co się konkretnie zdarzyło, czy to, że "ktoś powiedział, że coś może się zdarzyć"?
Spór "o gender" to de facto jakiś odłam wątpliwości co do stosowania w Polsce Konstytucji. Wyżej wspomniane obawy mogłyby być bowiem uzasadnione, gdyby nie Ustawa Zasadnicza. Zgodnie z nią, rodzice mają prawo do wychowania swoich dzieci (art.48 ust.1 Konstytucji RP), oraz do zapewnienia im wychowania i nauczania moralnego i religijnego (art.53 ust.3), zgodnie z własnymi przekonaniami. Ograniczenie tych praw (praw rodzicielskich) jest możliwe tylko na podstawie prawomocnego orzeczenia sądu (wydanego w przypadkach określonych w ustawie).
Pamiętajmy ponadto, że korzystanie z jakichkolwiek konstytucyjnych wolności i praw może być ograniczone co najmniej ustawą i tylko wtedy, gdy jest to konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą jednak nigdy naruszać istoty wolności i praw (art.31).
A może jednak teza oburzonych jest inna? Może chodzi o to, że nikt nie ma prawa w swoim domu wychowywać dzieci po swojemu? Że każda polska dziewczynka musi mieć różowe sukienki i bawić się lalkami? Że każdy chłopczyk musi mieć krótkie włosy i bić się z kolegami o samochodziki? Poza tym w każdej polskiej rodzinie trzeba podzielić dom na część damską i męską, w centrum ustanawiając małżeńskie łoże (z żoną oczywiście po prawej stronie)?
Tak naprawdę często chodzi po prostu o naszą wyobraźnię. Wyobraziliśmy sobie, że ktoś nas i nasze dzieci do czegoś zmusza, coś nam narzuca. W tym całym szale dyskusji i oburzeń, usiądźmy sobie spokojnie na domowej kanapie z jakże błogosławioną świadomością obowiązywania Konstytucji. Na dzień dzisiejszy największym dla nas wszystkich zagrożeniem nie są bowiem skutki ideologii gender, a bezmyślność.
Skomentuj artykuł