Katolickie ciapy
Będzie o glebie. Zostałem wywołały do tablicy przeto słów kilka o zasiewie. Redaktor Tomasz Krzyżak twierdzi, że pokolenia poddanych szkolnej katechezie nie zdają dziś „egzaminu”. Na dowód swojej karkołomnej dedukcji przywołuje dyskusje wokół aborcji czy in vitro i enigmatycznie odnotowuje fakt jesiennych wyborów. Ale tu Publicysta miesza. Otóż chrześcijaństwo nie działa na zasadzie, że to, co głosimy, z automatu będzie miało przełożenie na wybory i postawy naszych wychowanków. Fajnie byłoby widzieć dobre owoce swojej pracy (skrycie nieraz tego oczekujemy), ale zaznaczmy, że takie zachowanie byłoby przemocowe.
Mogę bardzo chcieć, starać się, ale nie w mojej mocy zakładać, wywierać presję, że oto mój uczeń pójdzie wyznaczoną przeze mnie drogą. Ja mu ją wskażę, pomogę, będę towarzyszył, modlił się, prosił i zachęcał, ale wybór i droga muszą być jego. „Jeśli chcesz (…)” – chciałoby się powiedzieć, że bogaty młodzieniec sam musiał zinterioryzować propozycję Jezusa, tymczasem wiemy, że odszedł zasmucony (por. Mt 19,16-22). W tym kontekście mówienie, że ziarno nie padło na urodzajną glebę jest krzywdzące i to nie tyle wobec siewców (cóż, taką mamy robotę), co wobec tych, którzy symbolizują glebę. Per analogiam, na skutek kiepskich wyników z egzaminu z matematyki, widzę pogrążonego w ciemnościach rozpaczy pana od królowej nauk, który leży na kozetce u terapeuty, bo jego uczniowie nie szanują tabliczki mnożenia, a na twierdzenie Pitagorasa – używając obecnej terminologii – mają wywalone.
Jednakowoż chciałem podziękować Panu Krzyżakowi, bo – może nieświadomie – obrazowo przedstawił, na czym polega ocenianie na katechezie. Chcę zapewnić, że swoich uczniów nie kropię wodą święconą ani nie wstawiam szóstek za udział w niedzielnej liturgii – oceniam za wiedzę, pracę na lekcji, w grupie itd. Obraz powrotu katechezy do salek i rysowanie wizji rozbujałych form rozwoju życia duchowego wśród naszych latorośli jest – moim zdaniem – bardziej życzeniowy niż realny.
Na marginesie należy się zmierzyć z bardzo banalnym, ale podstawowym pytaniem: „Gdzie?”, „Kto?” i „Za co będzie prowadził ewangelizację przy parafii?”. Czasy, w których Pani Truda pracowała jako katechetka za „Bóg zapłać” lub że proboszcz dawał jej co jakiś czas kopertę – bezpowrotnie minęły. Bogu dzięki! Naturalnie, jest grupa młodych osób, która świadomie chce przeżywać swoją wiarę, ale to zaledwie garstka, niewielki procent z większości uczęszczającej do szkół. Te osoby są obecne w Kościele nawet przy dwóch godzinach religii w tygodniu. Tymczasem redukcja będzie powodowała stopniowy odpływ całej rzeszy młodych ludzi z katechezy w pierwszej kolejności, a w drugiej ze wspólnoty Kościoła. Spotkamy się na chrzcie, komunii, ślubie i pogrzebie, co prawda trochę nieswojo, bo na ekranie w kościele będą wyświetlane komunikaty kiedy wstawać, a kiedy siedzieć (naprawdę byłem już na takiej liturgii).
Dopełniając, na potwierdzenie powyższego, proszę posłuchać relacji rodziców o dodatkowych zajęciach po południu, wszechobecnych korepetycjach – młodzi ludzie są po prostu przemęczeni. Piszę z autopsji – syn jest w ósmej klasie – z zajęciami dodatkowymi pracuje jak dorosły (lekko 40 godzin na tydzień) plus zbiorowa obsesja na punkcie egzaminu ósmoklasisty. To jest za dużo jak na… dziecko. I zapewniam, nie załatwią sprawy religijne eventy na stadionach. Owszem jest tam dużo emocji, łez, z profesjonalną oprawą muzyczną i światełkami z komórek oraz uzdrowieniami zamawianymi jak pizza na telefon. Ale zapewniam, że po kilku latach śladu już nie będzie po takim „religijnym” doświadczeniu.
W tym kontekście niepokoją mnie wypowiedzi po stronie hierarchii czy świata polityki, że… szkoła jest dla rodziców i uczniów albo że decyzja należy do szkolnej społeczności. To sprytny unik. Oczywiście – żeby nie było – w istocie to sama prawda! Tyle że, póki co, słyszę tylko o Pani Ministrze, biskupach, i jakichś ankietach lub przeprowadzanych badaniach, z których dowiaduję się, o czym myślę i jaki jest mój pogląd w sprawie(!). Z kolei wsłuchiwania się w głos rodziców, uczniów i nauczycieli, którzy na co dzień są na froncie, mamy jak na lekarstwo.
Taki sam los spotka niebawem przedmiot „wychowanie do życia w rodzinie” – tym razem zacznie się od majstrowania przy programie, gdzie w miejsce zdrowego rozsądku zagości kategoria przyjemności rodem z osławionych już Standardów edukacji seksualnej w Europie sygnowanych przez Biuro Regionalne WHO, a wówczas – jak wspominałem w poprzednim tekście – w szkole zaroi się od różnej maści edukatorów.
Wróćmy jednak do samej katechezy. Tu moim zdaniem dochodzi do największego zaniechania, na które przyzwalamy. Nawet jeśli treści, które przekazujemy będą odrzucone, nie możemy przestać ich głosić (por. 2 Tm 4,2). O to bowiem toczy się walka – żeby młody człowiek już nie miał okazji skonfrontować się z prawdę, że życie ludzkie zaczyna się od chwili poczęcia, że jego kres wyznacza Bóg, a nie eutanazja, że małżeństwo to nierozerwalny związek mężczyzny i kobiety itp. To naprawdę jest sól w oku, do tego stopnia, że niektórych „uszy świerzbią” (2 Tm 4,3). My zaś lekką ręką oddajemy pole, chciałoby się powiedzieć „glebę”, z której za kilka lat sami się wydziedziczymy. Była szansa zasiać ziarno, ale co tam, lepiej zostać w swojej kruchcie.
Choć z jednej strony dotyka mnie świadomość, że trzeba się pakować, wszak tysiące katechetów pójdzie do rezerwy. Ach! Pozwolę sobie w tym miejscu na złośliwość: będzie na podwyżki dla nauczycieli. Z drugiej strony patrzę z nadzieją – będzie nas chrześcijan coraz mniej, ale może bardziej świadomie będziemy przeżywać swoją więź z Chrystusem, pozbawieni wszelkich przywilejów (wszak one nigdy nie służyły wierze), wreszcie ze świadomością, że Polska nie jest przedmurzem chrześcijaństwa, że nawet parafie trzeba łączyć i że wiara wymaga ofiary.
PS I jeszcze na koniec. Posługując się genialną uwagą poety – ks. Jana Twardowskiego – przypomnijmy, że bycie ofiarą to nie to samo, co… bycie ciapą. Że nadstawianie policzka nie wyklucza pytania: „Dlaczego mnie bijesz?!” (por. J 18,23). Że jako katolicy mamy prawo meblować po swojemu część Domu, która jest nasza. Ostatecznie, zamiast gadać, lepiej posłuchać Pana Jezusa, że każdego dnia trzeba się samemu nawracać i obumierać, jak… ziarno rzucone w glebę (por. J 12,24).
Skomentuj artykuł