Katolik niejedno ma imię
Lektura artykułu Wiktora Świetlika zatytułowanego znacząco "Koniec świata liberalnych katolików" ("Rzeczpospolita" 6 sierpnia 2012) skłania do refleksji nad ewolucją znaczenia słowa "katolik". Pojęcie to w Polsce coraz częściej odrywa się od wymiaru konfesyjnego, a coraz bardziej nabiera barw ideologicznych.
Sprawa wydawałaby się prosta. Katolik, czyli człowiek poczuwający się do wspólnoty z Kościołem katolickim. Kropka. Wystarczy tyle? Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy zaczniemy pytać, gdzie jest granica katolickości, czyli kto katolikiem faktycznie jest, a kto nie. Odpowiedź na to pytanie nie jest już taka prosta. Z pewnością możemy powiedzieć, że jest nim osoba wierząca, regularnie praktykująca i akceptująca nauczanie Kościoła. A jeśli ktoś nie spełnia przynajmniej jednego z tych warunków?
Wierzę w Boga, akceptuję naukę Kościoła, ale na Msze chodzę sporadycznie i nie modlę się. Chodzę do kościoła, ale Kościoła nie słucham. Wierzę i praktykuję, ale jednocześnie jestem za in vitro dla tych, którzy tego potrzebują. Moja wiara nie przeszkadza mi być przeciw klauzuli sumienia dla farmaceutów. Mój katolicyzm wyraża się bardziej w patriotyzmie i przywiązaniu do tradycji niż w porannej modlitwie. Moja wiara to służba ubogim i wykluczonym, którą mogę pełnić bez Kościoła i jego personelu.
Tych i podobnych im postaw można by wyliczyć bez liku. Większość z osób wypowiadających te hipotetyczne zdania bez oporu nazwie siebie katolikami. I zapewne znaleźliby się tacy, którzy z łatwością tego miana niektórym z nich by odmówili.
Inny problem zaczyna pojawiać się wtedy, gdy do kryterium katolickości zaczynamy dodawać kolejne elementy. Z tekstu Świetlika, który jest przykładem szerszego zjawiska, wynika na przykład, że istotnymi pojęciami niezwykle bliskimi katolickości są: patriotyzm, przywiązanie do tradycji narodowej i państwowej oraz wspólnotowość. Można z tego wyciągnąć wniosek, że ci, którzy tych wartości nie wyznają w odpowiednim natężeniu, stają się od razu katolikami liberalnymi, co w tym kontekście oznacza często tyle co pseudokatolikami.
Co im się zarzuca? Że nie chodzą do kościoła? Że nie modlą się? Że podważają naukę Kościoła? Nie. Ich winą jest to, że czytają "Tygodnik Powszechny" i "Gazetę Wyborczą", że publikują w "Newsweeku", mają wątpliwości czy Powstanie Warszawskie miało sens albo nie poczuwają się do tradycji Romana Dmowskiego.
W tej wizji katolickość miesza się z prawicowością i konserwatyzmem. A w konsekwencji lewicowość i liberalizm stają się zaprzeczeniem katolickości. Nawet jeżeli w polskiej rzeczywistości często tak bywa, to poziom konfesyjny jest tu zawłaszczany przez ideologię, a pojęcie "katolik" wpychane w aktualny spór polityczny.
Tymczasem katolickość to na pierwszym miejscu wiara w osobowego Boga i osobista relacja z Jezusem Chrystusem. Relacja, która karmi się rozmową (modlitwa) i spotkaniami (liturgia). Z tej właśnie relacji katolik wyprowadza zasady postępowania, a nauczanie Kościoła pomaga mu zastosować je w codziennej praktyce.
Katolickość zakłada więc swego rodzaju ponadpartyjność i ponadideowość. Oczywiście nie chodzi o to, by nie przynależeć do partii, nie głosować na żadną z nich lub nie wyznawać jakiegoś światopoglądu. Rzecz w tym, by mój katolicyzm stał ponad tamtymi podziałami.
Gdy walczę przeciwko wykluczeniom i domagam się równości, staję się katolikiem - lewicowcem, gdy sprzeciwiam się zdejmowaniu krzyża z sali sejmowej jestem katolikiem - konserwatystą, a gdy popieram likwidację ustawy kominowej katolikiem - liberałem.
Dlatego jeden katolik 1 sierpnia 1944 roku staje do walki o wolność Warszawy, a drugi zostaje w domu, by opiekować się rodziną przez te walki narażoną na niebezpieczeństwo. Ich katolickiej tożsamości nie opisuje fakt walki lub jej zaniechania, ale to, że te dwie osoby podejmują swoje decyzje na podstawie tej samej chrześcijańskiej wiary i wynikających z niej wartości: umiłowania wolności lub miłości bliźniego.
Skomentuj artykuł