Kościół na wsi, wieś w Kościele
Choć tematyka dotycząca "pobożności ludowej" bywa dość często obecna w katolickich mediach, zwykle w kluczu dyskusji o jej blaskach i cieniach, to - paradoksalnie samo zagadnienie "Kościół na wsi" jest słabo obecne i słabo rozpoznane.
Jest to poniekąd oczywiste: życie intelektualne, w tym publicystyczne polskiego katolicyzmu toczy się przede wszystkim w wielkich ośrodkach miejskich. To z ich perspektywy opisywany jest rodzimy katolicyzm, także dlatego, że właśnie w miastach żyją katoliccy publicyści, katolicka inteligencka, uznani i medialni duszpasterze, itd., itp. W wielkich miastach mają swoje siedziby, co zresztą naturalne, także redakcje katolickich mediów: zarówno tradycyjnych, czyli drukowanych, jak tych internetowych. I stąd nasze wielkomiejskie przyglądanie się "pobożności ludowej" jako pewnemu kodowi kultury/obyczajowości religijnej jest zdecydowanie łatwiejsze niż rozpoznanie tego, jaka w rzeczywistości jest religijność (katolicka) dzisiejszej polskiej wsi.
Każdego roku spędzam na wsi od miesiąca do dwóch. Nie tak dużo, ale z różnych przyczyn jest to często obecność inna niż (agro)turystyczna. A ponieważ sam wywodzę się z małej wioski, w której spędziłem czternaście lat życia, nim zostałem uczniem poznańskiego Niższego Seminarium Duchownego Księży Zmartwychwstańców, temat ten jest mi wciąż bliski. Jak to mówią: starałem się nigdy nie zapominać, skąd "nogi wyrastają". I obserwując, także dziś, polską wieś i jej religijność dostrzegam, że w gruncie rzeczy ta "pobożność ludowa", choć trwa w pewnych charakterystycznych postaciach, zmienia się wraz z procesami społecznymi i gospodarczymi, jakich doświadczyła w ostatnich dekadach rodzima prowincja.
Co się nie zmienia? To, co wciąż wyznacza specyfikę wiejskiego życia: małe ludzkie wspólnoty (często coraz mniejsze), które dobrze się znają, ponieważ żyją w stosunkowo niewielkiej sąsiedzkiej przestrzeni, z reguły nadal mniej anonimowej niż ta wielkomiejska. Pomijam tu rejony podlegające silnej suburbanizacji, bo to osobny temat. Drobny przykład: gdy kilka dni temu na wsi na której byłem zmarł wciąż jeszcze młody mężczyzna, wspólna modlitwa różańcowa w miejscowej kaplicy zgromadziła część lokalnej społeczności. To modlitwa faktycznie wspólnotowa: ludzi którzy dobrze się znają na co dzień, mają swoje sąsiedzkie przyjaźnie i swary. I kościół/kaplica jest wciąż tym miejscem, które gromadzi ich nie tylko na niedzielnej Mszy Świętej, ale zawsze gdy dzieje się coś, co dotyczy "spraw życia i śmierci".
Druga kwestia, wciąż bardzo istotna, to powiązanie wiejskiej religijności z życiem na roli. Czyli większej zależności od natury. Już nie tak wielkiej jak kiedyś, bo agrotechnika, elektryfikacja i kanalizacja też zrobiły swoje, ale wciąż o wiele bardziej istotniejszej niż w mieście. Bo sady pełne owoców, pola wymagające uprawy wciąż zależą od kaprysów pogody, od susz, nadmiernych opadów, gradobicia. Stąd w wiejskiej religijności wciąż Bóg jako ten, który czuwa nad naturą/przyrodą. Stąd, mam wrażenie, "religia jako psychoterapia", zjawisko dość popularne dla wielkomiejskiej religijności, na wsi ma o wiele bardziej ograniczone znaczenie. Bóg jest panem życia i śmierci i czterech pór roku.
A jednak na wsi, podobnie jak w mieście, religia/katolicyzm coraz częściej jest sprawą wyboru (choćby w elementarnej opcji: chodzić czy nie chodzić regularnie do kościoła), a nie pewnym społecznym obyczajem/obowiązkiem, związanym z presją życia w małej wspólnocie. W tym względzie wieś rzeczywiście upodabnia się do miasta, a silna "pobożność ludowa" jest już raczej wyobrażeniem wielkomiejskich katolickich inteligentów, niż faktem. Wpływa na to wiele rzeczy. Po pierwsze: miejskie style życia, związane z wszechobecnością mediów sprawiły już dość dawno, że wieś pod względem wzorców kulturowych bardzo upodobniła się do miasta. Po drugie: coraz mniej ludzi na wsi pracuje w rolnictwie i "żyje po chłopsku". A nie tylko młodzi często wolą emigrację zarobkową choćby do miast, niż pracę na roli. Stąd często, paradoksalnie, na wsiach zostają ci z młodych, którzy mają tam domy, ale pracę - w pobliskich miastach. Powoduje to, że nie są już tak związani ze swoją społecznością, jej normami i wzorcami, bo pracy, ale także sposobów spędzania wolnego czasu szukają w pobliskich miastach. A starsze pokolenia, niekiedy ludzi którzy czują się mniej pewnie w nowej rzeczywistości, nie mają już takiej siły oddziaływania na młodych. To młodzi, nie starzy, dyktują dziś normy życia, także na wsi. I jeśli nie chcą chodzić do kościoła, jeśli chcą żyć bez ślubu, to ani rodzina, ani wspólnota nie ma tu już nic albo niewiele do powiedzenia. Oczywiście, poza ewentualną plotką.
Inną kwestią jest to, jak wygląda dziś wiejskie duszpasterzowanie. Trudno uogólniać, ale mam wrażenie, że Kościół wciąż uważa, że na wsi wystarczy kościół/kaplica plus nabożeństwo, by religijność ludowa, religijność na wsi trwały bez zmian. Ale to złudzenie. Problem polega na tym czy Kościół na wsi ma jakąś rolę kulturotwórczą i faktycznie efektywnie oddziałuje na lokalne społeczności, czy obecnie tylko trwa.
A banalna prawda jest taka, że o wiele większą "katolicką ofertę" mają właśnie mieszkańcy miast: im większych, tym większą. Spójrzmy raz jeszcze na to gdzie znajdują się katolickie szkoły, katolickie inicjatywy społeczno-kulturalne, gdzie działają prężne katolickie środowiska o różnych charyzmatach i celach. Znów będą to duże miasta. A ta wiejska norma to często właśnie niedzielna Msza Święta plus nabożeństwa, do tego ew. drobne typowe inicjatywy przykościelne. I taka sytuacja może prowadzić w kolejnych dekadach, że to właśnie miasta staną się na dobre ośrodkami (albo bastionami) katolicyzmu. A wieś? Cóż, łaciński źródłosłów słowa "poganin" wywodzi się od słowa "pagan" czyli wieśniak.
To, co opisuję wynika także z faktu, że zaniknęły tradycje katolickiego ruchu społecznikowskiego, nakierowanego swoim działaniem właśnie na rodzimą wieś. A jeśli się odradzają, to bardzo powoli i niekiedy w formach mocno "charytatywnych", czyli bardziej doraźna pomoc niż faktyczna praca w terenie. Taka charytatywna "ryba" zamiast społecznikowskiej "wędki". Tymczasem te społecznikowskie, katolickie tradycje były dość silne przynajmniej pod koniec XIX w. i w pierwszych dekadach XX w.
Polscy księża, nie tylko najsławniejsze nazwiska, animowali w swoich wiejskich okolicach nie tylko życie stricte religijne, ale także oświatowe i gospodarcze. Zakładali szkoły, ochronki dla dzieci (tak, tak, wiejskie przedszkola, traktowane dziś przez część konserwatywnych liberałów jak straszliwe zło), spółdzielnie produkcyjne i handlowe. Wciągali ludność wiejską w przestrzeń oddziaływania Kościoła poprzez bardzo mocną "pracę u podstaw": zarówno katolicką, jak patriotyczną. Tego wszystkiego jest dziś bardzo mało: choć oczywiście, dziś należałoby pytać także o rolę laikatu, tak docenionego przez Sobór Watykański II. Dlatego nie chcę wszystkiego zrzucać (w tym felietonie i w życiu) na barki wiejskich księży. Zapytam: gdzie są świeckie, wiejskie elity katolickie?
Bardzo mało mówi się o tym wszystkim w katolickich mediach. Niestety, sądzę że całościowo zaszkodzimy sobie tym wielkomiejskim egocentryzmem (trochę niezawinionym, bo przemiany społeczne i kulturowe mają charakter masowy i strukturalny). Zaszkodzimy sobie właśnie jako Kościół w Polsce. A wtedy pobożność ludowa zostanie jedynie czymś w rodzaju folkloru, albo po prostu sentymentalnym mitem wielkomiejskiej, katolickiej elity.
Skomentuj artykuł