Maryja nie nadaje się na sztandar
Sierpień w Polsce to fenomen na skalę światową. Od setek lat tysiące kompletnie zwykłych i przeciętnych ludzi dokonuje rzeczy niespotykanej - ruszają w pieszej pielgrzymce do jednego celu. Są w różnym wieku, mają odmienne problemy. Wszyscy zmierzają do Częstochowy, aby oddać cześć Tej, którą nazywamy Królową Polski, Niepokalaną czy po prostu Matką.
Jeśli powiem, że Polacy kochają Maryję, to jakbym nic nie powiedział. Związek polskości z maryjnością jest tak bardzo intensywny i gęsty, ma tyle splotów, że stanowi osobny, wyjątkowy kobierzec polskiego katolicyzmu. Podejrzewam, że opracowań tematu są setki - począwszy od dużych analiz, przez symboliczne wzmianki. Pewnie ilu badaczy, tyle hipotez na temat pochodzenia, a prosty człowiek i tak znajdzie swoje wyjaśnienie. Niemniej każdy czas zasługuje na to, żeby spróbować zrozumieć, skąd taka siła kultu maryjnego w Polsce. Odpowiedzieć sobie na pytanie: kim Maryja jest dla mnie? Co Maryja może mi dać, a co ja mogę dać Jej?
To są ogromnie ważne sprawy, jeśli pragniemy zrozumieć własną religijność i to, co w niej niepowtarzalne. Niektórym wystarczą puste deklaracje, które przykro powiedzieć, ale dziś głucho brzmią. Legendarne bogarodzicze śpiewy rycerzy, śluby Jana Kazimierza czy zesłany ratunek dla stolicy przed bolszewicką inwazją to skansen historii, z którym współczesny człowiek może nie czuć żadnego związku. To zrozumiałe, sam nie mam nic wspólnego z wojakami spod Grunwaldu i jakbyśmy się oszukiwali, w jakie bajki byśmy wierzyli, to fakty są takie, że zdecydowana większość Polaków tego związku nie ma. Mimo to Maryja jest dla nas też ogromnie istotna. Dlaczego Ją kochamy?
To nieszczęśliwy przypadek, że w Polsce naczelne święto wojska pożarło w kalendarzu Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. Maryja przebija się do naszej świadomości jako Ta, która ratowała Polaków, ale już nie Polki; żołnierzy, ale nie ich matki i żony. Jakiś czas temu oglądałem rekonstrukcję filmu "Polonia Restituta". To dokument z 1928 roku, który opowiada o walkach o niepodległość i wojnie polsko-bolszewickiej. Film stał się perłą kina politycznego międzywojnia i regularnie odtwarzano go na dowolnych rocznicach państwowych. Tym, co najbardziej uderza dzisiejszego widza jest niemal kompletny brak ludności cywilnej, dzieci czy kobiet. Są żołnierze, wodzowie, defilady i szarże kawalerzystów, ale nie ma zwykłych ludzi. W ten sposób myślimy o historii, że wypełniają ją napakowani mężczyźni ruszający do bitwy, a nie przeciętni ludzie tacy jak my sami.
Maryja jest matką, a niemal każdy wie, na czym polega matczyna miłość. Ona jednak nie nadaje się na sztandar, chyba że jako wyprany z emocji i człowieczeństwa awatar Bożej Opatrzności. Jest Tą, która cierpi pod krzyżem, ale nie Tą, która zrodziła i wychowała miłosiernego Boga. Sztandar nie odda troski matki względem dziecka. Nie idzie się na wroga, przeciw drugiemu człowiekowi, z orędziem czułości względem niego. Jak zidentyfikować się z macierzyństwem, gdy żyje się walką? Macierzyństwo jest "babskie", nie ma nic wspólnego z kulturą twardych wojowników. A przecież historii nie piszą zwycięskie bitwy, bo w nich giną ojcowie, wujowie i bracia. Historia należy do matek - kobiet rodzących dzieci i opiekujących się nimi. To one przekazują kulturę, wprowadzają w świat. Tym bardziej szokuje ich nieobecność i niedowartościowanie przez czas i symbolikę. W Polsce powinno być to szczególnie widoczne, bo wielokrotne doświadczenie utraty ojczyzny nie przełożyło się na utratę innego miejsca - matecznika. Ojczyznę zabierali kolejni zaborcy, ale matecznik trwał i żył kobiecą siłą matek, ciotek, sióstr. Bez niego nie byłoby nas, nie byłoby Polski. Doceńmy wreszcie matecznik, bo historia była, jest i będzie kobietą.
Maryja rozumie nasz ból i troszczy się o nas. Cud nad Wisłą nie polegał na tym, że Matka Boża kierowała kule polskiego żołnierza, ale na tym, że dzięki jego żonie udało się wychować ich wspólne potomstwo. Bez Maryi, z której wziął ciało, Jezus nie stałby się ufnym, delikatnym dzieckiem - takim, jakimi i my byliśmy, bo potrzebującym troski. Ona jest pierwszą i wyjątkową opiekunką, która dba o swe dzieci. "Ona jest tą, do której zawsze można udać się z prośbą o pomoc. Jest tą, która nigdy nie opuści i najlepiej potrafi zrozumieć cierpienia ludu, która potrafi pocieszyć i wesprzeć" - pisze Victor Codina w "Kościele wykluczonych" o stosunku ubogich Ameryki Łacińskiej do Matki Bożej, lecz te zdania doskonale opisują nasz związek z Maryją. My też cierpimy, nasza wiara też bywa krzykiem w ciemności. Też bywamy bezradnymi dziećmi.
Maryja się za nami wstawia. Nie trzeba daleko szukać, wystarczy szybki przegląd motywów w dawnej sztuce sakralnej. Nieraz ocierają się one o herezję, ale wyrażają ufność pokładaną przez prostych ludzi w matczyną opiekę. Trudno zaufać bohaterowi licznych pouczeń, czyli odległemu Sędziemu Sprawiedliwemu (o ile ma się takie właśnie szkodliwe pojęcie Boga), bo ufa się Matce. To do Niej należy płaszcz strzegący przed Bożym gniewem i potępieniem, Ona mlekiem ze swej piersi odgania diabły czyhające na duszę grzesznika. Te wszystkie, często naiwne i szczere dzieła, malowane przez ludzi pozbawionych szkoły, wyjątkowego warsztatu, fantastycznie oddają intymny związek potrzebujących orędownictwa ludzi z Matką Bożą.
Maryja jest kobietą. Trudniej przychodzi zidentyfikowanie ze sklerykalizowanym Kościołem mężczyzn. On czasem bardziej przypomina armię, a nie dom. Nierzadko tkwi w nas taka niezamierzona krytyka hierarchii, bo nasza własna wiara pochodzi nie od księdza, będącego nieraz co najmniej zdystansowanym wobec osób innego stanu. Taki pasterz nigdy nie stanie się źródłem wiary. Gdy byłem dzieckiem, to stałym obrazem widocznym w trakcie mszy były ławki pełne starszych kobiet pogrążonych w samodzielnej modlitwie. Cała msza prócz przemienienia, ale zwłaszcza w trakcie homilii, wypełniona szeptem. Nie każdy ma talent kaznodziejski, a czasem opowieść o miłości, którą Bóg obdarzył człowieka, lepiej przekażą palce z pełną wiarą przekładające kolejne paciorki różańca. Wiara wychodzi od babci czy matki. To one uczą zawiązywania intymnej relacji z Bogiem przez modlitwę, tak jak Maryja nawiązywała ją z Jezusem jako Jego mama - wychowując Go, bawiąc się z Nim i ocierając Jego łzy. "W Kościele, gdzie świeccy nie mieli nic do powiedzenia (…), prosty i ubogi lud (…) szukał pomocy u Maryi, Matki miłosierdzia (…). Lud szuka pomocy u Maryi, gdyż nie znajduje jej nigdzie indziej". To znów Codina, ale przecież dobrze czujemy, że to o nas samych. Maryja opiekuje się nie tylko każdym z osobna, ale i całą wspólnotą.
Maryja jest z ludu, bo znała codzienną pracę, zmęczenie, obowiązki. Nosiła na sobie ciężary, które sami i same nosimy. Dziś pewnie pracowałaby w dużej firmie na podrzędnym stanowisku. Może w sklepie, może w szwalni albo w gospodarstwie. Nie zarabiałaby wiele, ledwie tyle, co umożliwia przeżycie, a może nawet mniej, licząc na przeżycie we dwójkę. Właśnie przez ten pryzmat widać ostatnią Jej cechę. Ona jest wielką wyzwolicielką, bo wyzwala z trudu i lęku. Pokazuje, że nie chodzi o to, by rozumieć i nad rozumieniem się głowić. Chodzi o to, by odważnie kochać i dla tej miłości kompletnie zmienić swoje życie. Kto z nas przyjąłby dziecko, nie znając jego ojca? Ile jesteś w stanie na siebie wziąć? Ona wzięła to wszystko na barki i uniosła.
Tego nas uczy Maryja. Niech pokazuje, że relacja z Bogiem nie jest czymś abstrakcyjnym, ale prawdziwym i namacalnym. To zawsze kontakt z drugim człowiekiem, który jest blisko i dzieli z nami słabość. Tak jak nasza mama.
Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, doktorant filozofii na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt. Prowadzi bloga Notes publiczny.
Skomentuj artykuł