Mężczyzna może realizować się w Kościele?

Mężczyzna może realizować się w Kościele?
Konrad Kruczkowski

Przez większą część swojego życia przyjmowałem dwie postawy: ucieczki lub walki. I nie było to życie dobre. Później spotkałem ludzi, którzy powiedzieli mi: nie jesteś w stanie ani zwyciężać, ani dłużej się ukrywać. Twoje bitwy są przegrane. Wszystkie. To, co potrafisz, umiesz, wiesz, to, co Cię motywuje, to wszystko jest niewystarczające. Poddaj się.

Grzegorz Kramer SJ poprosił mnie o tekst, który pokaże, że mężczyzna może realizować się w Kościele. I to taki tekst, który będzie dodawał wiatru w skrzydła. Dobry Boże… Zastanawiałem się, na ile ten felieton powinien być osobisty, a na ile - wiecie - poprawny, mądry, och! Nie wiem czy moja obecność w Kościele jest poprawna i mądra. Ale jest osobista.

Jedna z moich ulubionych scen z Ewangelii to ta, kiedy Jezus stoi przed Piłatem. Wyobrażam sobie jak tych dwóch mężczyzn patrzy sobie w oczy. Jest pomiędzy nimi nić porozumienia. Przez chwilę chciałem sparafrazować ten fragment, ale to nie ma żadnego sensu. Nie można tego zrobić lepiej niż św. Jan.

DEON.PL POLECA

W słowach Jezusa słyszę ten rodzaj godności, który jest wypadkową spokoju i akceptacji. Wiary. On nie walczy już z nikim. Nawet z samym sobą. Godność Piłata wydaje się płaszczem na strach. Jego strach i wątpliwości. To maska. Tło tego spotkania potwierdza tę tezę: finalnie Piłat umywa ręce, ucieka od odpowiedzialności, oddaje ją w ręce tłumu. Wcześniej próbuje uratować Jezusa, ale robi to, uciekając się do manipulacji. Wierzę, że Piłat się zdziwił, kiedy tłum zażądał uwolnienia Barabasza. Bardzo mu współczuję. I doskonale rozumiem. Zbyt często jestem Piłatem, żeby nie rozumieć.

Strach zawsze ma drugie dno: brak wiary. Nie mówię tu o strachu, który jest naturalną reakcją na zagrożenie. Raczej o lęku, który paraliżuje i popycha nas do złych decyzji. Wiecie, do takich decyzji, które wracają do nas w różny sposób: jako żal, poczucie niespełnienia, chęć zmiany przeszłości, irytacja. Najogólniej: strach okrada nas ze spokoju.

Patrzę na moich współbraci w wierze. W Kościele. Wielu z nich - odnoszę takie wrażenie - boi się tak bardzo i tak długo, że przestali to już zauważać. Byłem, a często ciągle jestem, po ich stronie. To strach przed tym, że ten świat, a więc i ten Kościół (bo przecież ten Kościół jest też tu i teraz), to wieczna wojna, pasmo nieszczęść, stan podwyższonej gotowości. To również lęk o to, że my jesteśmy niewystarczający. Nie damy rady. A więc podejmujemy decyzję, które są zwyczajnie głupie. I cierpimy. Błędne koło.

Mówię niemal o wszystkich. Zarówno o radykalnych-walczących, tych, ze środowisk kojarzonych z o. Rydzykiem, stojących na barykadzie w obronie Boga i narodu. Mówię też o tych moich współbraciach z "Kościoła łagiewnickiego", którzy swój strach wznieśli na intelektualne wyżyny umiaru i łagodności. Wybaczcie, proszę, uogólnienie, wiem, że może być krzywdzące. Przede wszystkim mówię jednak o sobie.

Pozwólcie trochę mniej ogólnie, na chwilę skrajnie przyziemnie: kiedy z jednej strony słyszę kazanie swojego proboszcza o tym, że nasza lokalna wspólnota powinna się wstydzić, bo hańbimy naszych przodków, którzy zbudowali ten kościół, a my łożymy na niego zbyt mało, a z drugiej z rozliczenia rocznego parafii dowiaduję się o trzech dębowych drzwiach na plebanii za kilka tysięcy złotych, to coś się we mnie burzy. Patrzę, jak siedzący obok ludzie zaczynają szemrać i jak, tuż po wyjściu z kościoła, podnosi się dyskusja niezadowolonych. I burzy się we mnie jeszcze bardziej.

Dzisiaj już wiem, że za każdym razem, kiedy "burzy się we mnie bardziej", to coś w mojej relacji z Bogiem jest nie tak. Próbuję z czymś walczyć. A to oznacza, że przez chwilę jestem niewierzący. To zawsze kończy się źle: jestem zawstydzony, bo powiedziałem o jedno słowo za dużo, albo źle wypadłem, albo powiedziałem coś, czego tak naprawdę nie myślę, albo…

Ci sami ludzie, moi przyjaciele, którzy powiedzieli mi, że wszystkie moje bitwy są przegrane, że mogę się już tylko poddać, powiedzieli mi coś jeszcze: jest ktoś, kto ma wszystko, co jest mi potrzebne. Ktoś, kto już wygrał wszystkie te bitwy. To Bóg.

Księże Stanisławie, przepraszam za każde złe słowo, które wypowiedziałem pod Księdza adresem. Przepraszam za brak odwagi, kiedy zamiast zapukać do drzwi kancelarii i podzielić się wątpliwościami, dołączam do chóru niezadowolonych. I próbuję być Panem Bogiem, choć nie mogę. To przecież niemożliwe, żebym był sędzią sprawiedliwym - nie wiem wszystkiego. To wie tylko On. Nie chcę już być sędzią.

Wiecie, mogę to przyznać tylko wtedy, kiedy w tym swoim zagubieniu, strachu, niezadowoleniu i buncie poddam się. I otworzę na to, co mówią inni. Zamiast walczyć - zacznę pytać i słuchać. Zamiast głosić swoje prawdy - zacznę dzielić się tym, co jest we mnie, ale bez założenia, że wiem i koniec.

Jezus mówi do Piłata: "Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu". I to jest odważne. Mocne. I w całej tej sytuacji przesłuchania, nadchodzącej śmierci, to jest tak bardzo spokojne.

Wcześniej Jezus modli się w Ogrojcu: "Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!". Kosmos! Strach jest. Po prostu. Strach o Kościół, rodzinę, siebie, przyszłość, pracę, o to, jak odbierają mnie inni. Nie uwolnię się od niego sam. Jeśli jednak to wszystko, co jest wokół mnie, te rzeczy tak prozaiczne, jak problemy finansowe mojej parafii, czy tak trudne, jak relacje z moją żoną albo nieuleczalna choroba, która mnie dotknęła, oddam Bogu, to spokój przyjdzie. Ten spokój i ta akceptacja.

Kiedy mówię "poddałem się", to nie mam namyśli bezczynności. Chodzi raczej o wiarę w to, że choć jestem Kajfaszem, Piłatem, zapierającym się Piotrem, walczącym o pierwszeństwo uczniem, Judaszem, radykalnym Szawłem, to jeśli tylko coś pęknie i powiem "Twoja wola", to ten mój świat będzie dobry. Jest dobry. Przestaję się bać. A przecież wiara bez działania jest martwa, nie istnieje. To żadna wiara. To ciągle walka "po swojemu".

Usłyszałem ostatnio, że jeśli idziemy za Bogiem, to jesteśmy w niebezpieczeństwie. Nie zgadzam się. Nie ma nic bardziej pewnego i bezpiecznego. To oczywiście boli, ale nie wtedy, kiedy już "idę za Bogiem". To boli wtedy, kiedy jakaś część we mnie temu Bogu nie ufa. Nie walczę i nie uciekam. Czasami. Klękam i proszę o poznanie i siłę do spełnienia Jego woli. I właśnie w tych momentach i w tym, co przychodzi w ich konsekwencji realizuję się w Kościele. Realizuję się w życiu. Jako mężczyzna. Mimo wszystko.

Konrad Kruczkowski - mąż, syn, brat. Niedoszły teolog. Wiecznie zapominający, że Bóg jest

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Mężczyzna może realizować się w Kościele?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.