Między bożkiem a Bogiem
Zastępowanie relacji z Bogiem tworzeniem sobie bożków jest stale obecne w naszej religijności. Warto więc nieustannie zadawać sobie pytanie o to, co jest moim bożkiem dzisiaj, co zastępuje relacje z żywym Bogiem.
Siedzi we mnie wczorajsze czytanie z Księgi Wyjścia. Żydzi na pustyni, jak wszyscy ludzie wówczas, byli religijni. I to nawet bardzo religijni. Odlanie ze złota cielca było gestem religijnym właśnie. Oni chcieli mieć, jak wszyscy, swojego boga, takiego którego można dotknąć, złożyć mu ofiary. Tyle, że Bóg prawdziwy taki nie jest. On jest Inny, całkowicie odmienny, nieobejmowalny naszym ludzkim rozumem i niewyrażalny w naszym języku. Emmanuel Levinas w swoich rozważaniach na temat judaizmu pięknie wskazuje, że to właśnie obawa przed kultem wizerunku, a nie Boga, wyobrażenia a nie prawdy, stoi za starotestamentalnym zakazem czynienia sobie obrazu Boga. Francuski filozof Jean-Luc Marion niesamowicie pokazuje zaś, jak w naszym myśleniu o Bogu i o rzeczywistości nieustannie pojawia się niebezpieczeństwo zastępowania Boga rozmaitej maści idolami.
Nie ma tu miejsca na szeroką analizę myślenia obu - w wielu kwestiach odmiennych - filozofów. Nie to jest zresztą życiowo istotne. Warto jednak uświadomić sobie, że niebezpieczeństwo bałwochwalstwa, zastępowania idolami kultu prawdziwego Boga jest wpisane w każdą, także chrześcijańską religijność. I jest czymś w gruncie rzeczy oczywistym. Budowanie relacji, i to także z ludźmi, wymaga wysiłku, zaangażowania, nie zawsze się udaje. Trzeba czasem rezygnować z siebie, czasem wycofać się, a sama relacja jest zawsze nieprzewidywalna. Nie da się jaj zamknąć w proste schematy. Relacja z Bogiem jest jeszcze trudniejsza. Idziemy często w ciemnościach, wydaje nam się, że samotni, nie znamy odpowiedzi, a te, które wydawało nam się, że poznaliśmy wymykają się nam. Zadajemy pytania i nie otrzymujemy na nie odpowiedzi, gubimy się.
I w takiej sytuacji, jak tam na pustyni wśród Żydów, pojawia się pokusa stworzenia sobie, przyjęcia bożka/idola. To mogą być najróżniejsze, nawet skądinąd zacne rzeczy: instytucja (szczególnie, gdy ją zsakralizujemy), konkretne osoby czy stany życia, tradycja (celowo piszę to z małej litery) albo zmiana, własny typ religijności czy posłuszeństwo. Każda z tych rzeczy sama w sobie może być dobra, ale gdy zastępuje nam Boga, gdy stawiamy ją w miejsce trudnej relacji, gdy magicznie ma nam ona zastąpić trud i wolność drogi, wówczas staje się złotym cielcem, czymś, co nie tylko przesłania nam Boga, ale także - niekiedy - uniemożliwia relację z Nim, bo Go zastępuje.
To właśnie to niebezpieczeństwo (a konkretniej jeden z jego wymiarów) papież Franciszek nazywa klerykalizmem. Klerykalizm jest niebezpieczny, a nawet jest herezją, ponieważ jest bałwochwalstwem. To próba postawienia instytucji kościelnej czy istotnego dla Kościoła, ale tylko jednego z siedmiu sakramentów, a często konkretnego kapłana, w miejsce Boga. Wielkie słowa dotyczące godności sakramentu kapłaństwa, nieustanne odwoływanie się do kapłańskiego autorytetu, a niekiedy wręcz przyjęcie modelu towarzyszenia duchowego, w którym to posłuszeństwo kapłanowi jest kluczowe, wyradza się często w bałwochwalstwo. Arbitralnie wybieramy sobie mistrza, a potem zrzucamy na niego odpowiedzialność za nasze życie, chcemy (a niekiedy i on chce), by ktoś podejmował za nas decyzje, by nami kierował, by zdać na niego odpowiedzialność. Tyle, że jest to właśnie bałwochwalstwo, kult idola, bo zastąpiona tu zostaje żywa relacja z Bogiem relacją poddania drugiemu człowiekowi. Bałwochwalczy charakter ma także sakralizowanie kapłanów, przypisywanie świętości na przykład biurokracji diecezjalnej czy nawet rzymskiej czy przekonanie, że pewien model religijności czy pewne rozeznanie konkretnej osoby jest jedyną drogą do żywego Boga. „Złotych cielców” jest na naszych drogach naprawdę wiele i trzeba nauczyć się je rozeznawać. „Rozeznawanie” zaś - czego nieustannie uczy nas św. Ignacy Loyola - nie jest procesem prostym, wymaga wysiłku i poznania samego siebie.
To, co napisałem, nie ma być podważeniem znaczenia kapłaństwa, ani wspólnoty wiary. Idziemy ku Bogu razem, ale jednocześnie droga wiary jest zawsze drogą - choć wpisaną w Kościół - jednostki. Sakramenty są na niej pokarmem, a nie ma ich bez kapłaństwa. Ważne jest także obiektywizujące nasze doświadczenie towarzyszenie innych. Nikt i nic jednak nie może nas zdjąć odpowiedzialności za tę drogę, nikt nie może za nas przeżyć wątpliwości, przeżyć i upadków, i wreszcie nie istnieje droga na skróty budowania relacji. Tego wszystkiego uczy nas krótka opowieść z Księgi Wyjścia. Warto do niej nieustannie wracać.
Skomentuj artykuł