Mit miesiąca miodowego
Czy czasem nie jest tak, że daliśmy się wkręcić w myślenie, że wszyscy wokół są szczęśliwi, a my jacyś nie do końca dopasowani? Oni się cieszą, a ja chcę wiać. Czy to normalne? Mówię: tak, normalne!
Mija tydzień od rekolekcji dla narzeczonych, które przygotowywaliśmy we wspólnocie małżeństw Kochać i Służyć. Tydzień na poukładanie w sobie emocji i zobaczenie z choćby minimalnym dystansem tego, co się tam wydarzyło.
Przyznaję, że jesteśmy z mężem w takiej sytuacji, że mówienie o konfliktach i kryzysach było dla nas emocjonalnym wyzwaniem. Sami czujemy się jak jeden wieki kryzys. Gdzieś podświadomie słyszeliśmy w naszych głowach, że w związku z tym się do tego nie nadajemy.
Z drugiej strony słowa znajomego księdza, przyjaciela naszej rodziny, dodały nam odwagi. Prosto z Włoch wysłał nam ogromne słowa wsparcia i zapewnienie, że do ludzi najlepiej wychodzić z czymś, co samemu się przeżywa.
Treści było sporo, większość oparta na naszym osobistym doświadczeniu. To, co jednak wywołało w uczestnikach największe reakcje, to zagadnienia związane ze zdrowym spojrzeniem na swoje problemy i z nauką proszenia innych o pomoc. Coś tak oczywistego, a tak odkrywczego...
Opowiedziałam historię pewnej pary, którą spotkałam jakiś czas temu. Długo przygotowywali się do małżeństwa, wydawali się pasować do siebie idealnie. Jednak miesiąc po ślubie zadzwonili i opowiadali z ogromnym bólem, że czują, iż się pomylili. Mieli wrażenie, że ich małżeństwo to błąd.
Uwierzyli bowiem w mit idealnego związku. Która para po miesiącu małżeństwa ma takie dylematy? Przecież to właśnie wtedy na Facebooku wrzuca się radosne zdjęcia z wesela. Oni mieli jednak chęć się rozstać, a nie cieszyć. Zobaczyli, jak trudne może być życie razem, gdy podczas podróży poślubnej nie było pracy, osób z zewnątrz, gdy przebywali ze sobą cały czas. Jak jest więc naprawdę?
Słowa które powiedziałam na kursie głośno, wywołały pewne poruszenie: nie ma idealnych małżeństw. Nie wierz tym, którzy twierdzą, że nie mają żadnych trudności - widocznie je wypierają, nie chcą ich widzieć, albo nie potrafią ich nazwać.
Czy czasem nie jest tak, że daliśmy się wkręcić w myślenie, że wszyscy wokół są szczęśliwi, a my jacyś nie do końca dopasowani? Oni się cieszą, a ja chcę wiać. Czy to normalne? Mówię: tak, normalne!
Gdy opowiadałam o naszych trudnych doświadczeniach – choćby o niespodziewanych komplikacjach przy porodzie albo śmierci mojego teścia (która zburzyła cały nasz poukładany świat), mówiłam o tym, jak bardzo moje emocje ściągały mnie w dół. Nie miałam siły żyć. Miałam ochotę zawinąć się w kokon i obudzić w lepszym świecie. Przyszedł jednak taki moment, który okazał się wyjściem w stronę życia – czas, gdy poprosiłam osoby z zewnątrz o wsparcie.
Mam od lat ogromne trudności w nazywaniu swoich uczuć i przyznaję, że wyjście do osoby z zewnątrz zawsze wiąże się dla mnie z ogromną emocjonalną i duchową walką. Opowiedziałam o tym wprost. Mówiłam, gdzie szukam pomocy i w jaki sposób dobieram znajomych. Dlaczego to takie ważne?
Zauważyłam, że nie każdy słucha tak samo. Z jednej strony mam wielu znajomych, którzy nakręcają moje negatywne doświadczenia, ściągając mnie w dół. Być może nie proponowali mi wprost rozwodu, ale sugerowali coś w stylu: „jak taki głupi, to nie gadaj z nim. Po co się męczyć?”. Z drugiej strony były osoby, które słuchając tego, co mówię, zawsze ciągnęły mnie w górę, mobilizowały do otwartości, wierności przysiędze, powtarzały: mąż nie jest twoim wrogiem! Dawały kopa do przodu, mobilizowały.
Jeden z uczestników rekolekcji podszedł do mnie ze słowami, że to było najważniejsze co usłyszał:
żeby nie zamykać się w swojej bańce; uciekać od ludzi, którzy jako rozwiązanie proponują rozwód/podział. By nauczyć się prosić o wsparcie, bo kryzys to rzecz normalna i spotyka każdego.
W teorii wszystko wyszło pięknie. Chciałabym nauczyć się wdrażać ją w moją codzienność wtedy, gdy coś nie idzie po mojej myśli. Jestem wdzięczna ekipie, które przygotowywała te rekolekcje za naszą różnorodność i za to, że nieustannie dają mi kopa w stronę jezuickiego magis. Za to, że są. Też wtedy, gdy czuję się nienormalna, bo przecież mam takiego fajnego męża, a czasem nie mogę już na niego patrzeć. Wtedy słysząc: też tak mam, widzę, że świętość małżeństwa nie przychodzi sama i że wcale nie polega na tym, że przeżywamy życie bez konfliktu, ale na tym, że przeżywamy je wspólnie. W drodze, ramię w ramię.
Skomentuj artykuł