Nie dajmy się. Nie musimy się dać
Jest 13 sierpnia 2013 roku. Częstochowa. Wczesne popołudnie. Siedzę ze znajomymi w ogródku kawiarni przy tak zwanej trzeciej Alei. To ten kawałek Alei Najświętszej Maryi Panny, na którym nie ma już ruchu samochodowego. Ten najbliżej Jasnej Góry.
Jemy lody (pycha!). Pijemy kawę. Niezła. Trochę rozmawiamy. Ale nie za dużo. Bo chwilami się po prostu nie da. Nie słyszymy własnych słów. A może nawet myśli. Bo jest głośno. Bardzo głośno. W stronę jasnogórskiego szczytu ciągną, jedna za drugą, w niemal równych odstępach, grupy pieszych pielgrzymek. I śpiewają. Czasami tańczą. Modlą się. Niosą flagi, emblematy. Najróżniejsze rzeczy. Są radośni. Są sobą. Nie muszą nikogo udawać. Przeszli kawał drogi, żeby tu dojść. Ci akurat, na których patrzę w tym momencie, szli tylko kilka dni z Kielc czy Sosnowca. Ale wcześniej, na Jasnej Górze, widziałem takich, którzy na własnych nogach przyszli z okolic Szczecina, Koszalina, Pelplina. Nadeptali się. Ale doszli. Nikt im nie kazał. Przyszli z własnej, nieprzymuszonej woli. Napędzała ich wiara.
Pomyślałem, że gdyby nie widoczne tu czy tam (na przykład na koszulkach) napisy i wcześniej uzyskana z jasnogórskiej strony internetowej wiedza, że tego dnia wejdzie do Częstochowy dwanaście pielgrzymek (z godzinową rozpiską, która o której godzinie), w moich oczach stanowiliby jedną wielką ogólnopolską pielgrzymkę pieszą do Matki Boskiej Częstochowskiej. Nie tylko stanowiliby. Oni nią byli, mimo posiadanej przeze mnie wiedzy, co do ich pochodzenia. Co do liczby kilometrów, jaką przeszli. Jedni nie byli mniej warci niż drudzy. Ci, którzy przeszli sto kilometrów nie byli gorsi od tych, którzy przemierzyli prawie cały kraj. Ich śpiew, ich entuzjazm, ich wiara, widoczna z daleka, były takie same. To byli po prostu moi współbracia w wierze. W wierze, która stałą się dla nich motywem, aby tu przyjść z rozmaitych stron i, śpiewając na cały głos, iść środkiem miasta przed obraz Czarnej Madonny. I oni we własnych oczach też byli jedną wielką pielgrzymką. Ci, którzy przyszli z Sosnowca, nie czuli się gorszymi, mniej wartymi czcicielami Jezusa i Maryi, niż ci, którzy przyszli ze Szczecina. Bo nie byli gorsi. I nie była gorsza ich wiara. I nie byli mniej ważnymi i mniej zasłużonymi katolikami, członkami Kościoła gorszej jakości, drugiego gatunku.
Patrzyłem na tych zmierzających ku jasnogórskiemu klasztorowi polskich katolików i przypomniał mi się widziany dzień wcześniej na jednym z wielkich internetowych portali tytuł: "Polskie miasta walczą o wizytę papieża". Chodziło o telewizyjny materiał, który przedstawiona następująco: "To rywalizacja na miarę Euro 2012. Miasta stają do wyścigu, nieoficjalnie wiadomo, że już kilkanaście zabiega o przyjazd papieża. Franciszek ma się u nas pojawić za niecałe trzy lata na Światowych Dniach Młodzieży. Pewnik to na razie tylko Kraków. Bardzo możliwe: Warszawa i Gniezno. A papieska wizyta to oczywiście wyzwanie, prestiż, ale i zysk". W materiale filmowym zgrabnie powklejane wypowiedzi duchownych, poskładane w tej konwencji stały się czymś w rodzaju licytacji, które z miejsc w Polsce bardziej zasługuje na wizytę Franciszka za trzy lata. A wszystko w sosie zysków, prestiżu, ambicjonalnych popisów i dużej kasy, na którą łase mają być samorządy.
To nie pierwszy medialny materiał, traktujący powierzone nam, polskim katolikom, zadanie przygotowania następnych Światowych Dni Młodzieży w takich kategoriach. Kategoriach rozbuchanych ambicji i spoglądania z wyższością.
Nie dajmy sobie narzucić takiej wizji i narracji. Nie pozwólmy się od samego początku dać wmanewrować, wmanipulować w takie przedstawianie sprawy i tematu. Nie musimy się dać. Nie musimy pozwolić się nawzajem przeciw sobie wygrywać i licytować. Ustawiać w rankingach i wyścigach. Dzielić na lepszych i gorszych. Na tych, u których wizyta Franciszka jest pewnikiem i tych, którzy nawet pomarzyć sobie o niej nie mają prawa. Na tych, co to w centrum i tych, co na peryferiach kraju i Kościoła.
Nie zapominajmy, że Franciszek chce, aby Kościół szedł na peryferie. Więc może być za trzy lata wielkie zdziwienie.
Skomentuj artykuł