Nie lubisz różańca? Zmów pompejankę
Kilka miesięcy temu po raz pierwszy w życiu odmówiłam pompejankę. W tym miesiącu zamierzam spróbować po raz drugi podjąć ten modlitewny wysiłek. Wypadałoby więc, by uczynić zadość obietnicy, którą składałam przez 27 dni: "Wszędzie będę opowiadać o miłosierdziu, które mi wyświadczyłaś. O ile zdołam, będę rozszerzać nabożeństwo różańca świętego, wszystkim głosić będę, jak dobrotliwie obeszłaś się ze mną, aby i niegodni, tak jak i ja grzesznicy, z zaufaniem do Ciebie się udawali".
Jak trwoga to do Boga
Generalnie nigdy nie przepadałam za różańcem. Męczyła mnie jego monotonia, długość, konieczność pamiętania o tajemnicach, których wykorzystanie w samym akcie modlenia pozostawało dla mnie niezrozumiałe. Przyszedł jednak taki moment w życiu, że poczucie bezradności i lęku dosłownie rzuciło mnie na kolana. W grę wchodziło zdrowie moje i naszego czwartego dziecka – intencja była precyzyjna, a sprawa trudna i tak po ludzku nie do opanowania.
O pompejance słyszałam od kilku osób. Że jest „szalenie skuteczna”, że to taka „furtka do nieba”, że „działa cuda”. Przyznaję bez bicia, że im więcej takich określeń słyszałam, tym większe opory we mnie narastały. I nawet nie chodzi o to, że miałam jakieś sceptyczne nastawienie do samych świadectw. Wiem przecież, że cuda się zdarzają. Ale gdzieś podskórnie czaił się we mnie lęk, czy sięganie po pompejankę nie jest wyrazem jakiegoś magicznego myślenia – że przez 58 dni będę wypowiadać jakieś zaklęcia, dzięki czemu spełni się to, czego pragnę, a wszystko dlatego, że w 1884 r. Maryja obiecała to niejakiej Fortunatinie Aggrelli. Koniec końców doszłam jednak do wniosków, że to, jak podchodzimy do tego typu praktyk, zależy od naszej osobistej pobożności i nastawienia.
Pompejankę rozpoczynałam więc, doświadczając po ludzku bezradności i mając świadomość, że mogę liczyć wyłącznie na pomoc z Nieba. Przyznam, że mój sceptycyzm był zbyt duży, bym modliła się z nadzieją, że moja prośba zostanie spełniona. Liczyłam jednak, że podjęcie takiego trudu modlitewnego zaowocuje łaskami w moim sercu. A tych nigdy dość! Dałam więc Maryi zielone światło, mówiąc: „Wiem, że Ty wiesz, że najbardziej potrzeba mi zawierzenia i wiem, że wiesz też, że ja teraz nie potrafię myśleć o niczym innym, tylko o tym, czego się boję. Więc – ja próbuję z tym różańcem, Ty rób, co uznasz za stosowne, a pragnienia niech się spełniają te, które są zgodne z wolą Bożą. Zaczynajmy!”.
Trudności
I tak – za rękę z Maryją i z Panem Bogiem – wyruszyłam na pompejański szlak. Pierwsze dni odmawiania nowenny były dla mnie bardzo trudne. Raz, że w napiętym grafiku dnia trzeba było wygospodarować czas na trzy calusieńkie różańce (za którymi – przypomnę – niezbyt przepadam). Dwa, że rozproszenia doskwierały mi wyjątkowo, a Zły sączył nieustanny jad zwątpienia: „To nie ma sensu”, „Po co to robisz? Mogłabyś ten czas poświęcić dzieciom, mężowi”, „Przecież połowa tych zdrowasiek jest nieważna, bo na automacie je mówisz” itp. Trzy, że wszelkie „przewodniki” po pompejance wskazywały, że należy do niej każdego dnia dołożyć specjalną formułkę modlitewną, a formułka ta napisana jest językiem tak archaicznym, że kompletnie nie potrafiłam się z nim utożsamić. Miałam nieustające wrażenie, że te modlitwy na zakończenie każdego dnia brzmią głupio, sztucznie, pompatycznie, nie po mojemu.
Sposoby
To, co mi pomagało, zwłaszcza na początku, to głębokie przekonanie, że najlepsza modlitwa, to modlitwa … wytrwała. O tym dość dobitnie przekonuję się, próbując swych sił w medytacji nad Słowem Bożym i w modlitwie ciszą. Rozproszenia, podszepty, zniechęcenia – one zawsze są, bo przecież Zły zrobi wszystko, by nas odciągnąć od bliskości z Panem Bogiem. Wierność, wytrwałość, konsekwencja w raz podjętej decyzji, to cnoty z kategorii długodystansowych: nie przynoszą natychmiastowych efektów, ale ich praktykowanie niezawodnie prowadzi do duchowych zwycięstw.
Ważne było też dla mnie to, że podjęcie pompejańskiego wysiłku skonsultowałam ze swoim spowiednikiem i w trakcie tych dwóch miesięcy wyjątkowo uważnie stosowałam się do jego sugestii. Jedną z nich była np. zmiana formy wieczornej modlitwy osobistej na mniej absorbującą czasowo. Towarzyszenie spowiednika pozwalało mi także spojrzeć z innej perspektywy na swoje intencje, wątpliwości i nadzieje. A przede wszystkim dzięki niemu nie czułam się sama w swoich zmaganiach.
Na podobnej zasadzie bardzo wspierała mnie możliwość odmawiania pompejanki z innymi ludźmi. Dzięki Ci, Boże, za internet i te jego przestrzenie, gdzie można wzmocnić ducha! Na youtubie czy w mediach społecznościowych pełno jest kanałów, na których raz po raz ktoś podejmuje to modlitewne wyzwanie. Ba! Jest też całe mnóstwo archiwalnych filmów, więc można sobie je odtwarzać o dowolnej porze dnia czy nocy. Takie modlenie w wirtualnej wspólnocie działa motywująco, podobnie jak obecność innych ludzi na pielgrzymim szlaku. Każdy idzie sam i niesie do celu własne serce, ale w tej wędrówce nie jest jednak osamotniony.
Z kolei z archaicznością języka poradziłam sobie, korzystając z tarczy … pokory. Krótko mówiąc, za każdym razem, gdy miałam ochotę przewrócić oczami, używając sformułowań typu: „Ach, nie gardź prośbą moją”, upominałam się, że to nie mnie się Matka Boska objawiła i że skoro Kościół taką modlitwę zaleca, to warto się jej trzymać. Przypominałam sobie jednocześnie, że jedyne, czego Zły nie potrafi, to być pokornym i ta myśl najskuteczniej stawiała mnie do pionu. Odmawianie pompejanki dokładnie tak, jak to zostało zaakceptowane przez papieża Leona XIII, stało się moim ćwiczeniem duchowym. I myślę, że pięknie zaowocowało.
Owoce
Przede wszystkim, po pierwszych dwóch tygodniach modlitewnego mozołu poczułam się, jakbym była samą Julią Andrews wbiegającą na alpejską polanę w pierwszej scenie musicalu „The sound of music”. Przeżyłam duchowe zachłyśnięcie – jakbym nagle wyszła z ciasnej izby i zaczęła oddychać pełną piersią. Do momentu zmierzenia się z pompejanką, nie miałam świadomości, czym modlitwa różańcowa może być. A stała się dla mnie – i taka jest, wierzę, jej idea – ścieżką prowadzącą do odkrycia Pana Jezusa i doświadczenia Jego przeogromnej bliskości.
Tajemnice różańca, które dotąd były tak niezrozumiałe, okazały się nagle codzienną dobrą nowiną. Każdorazowe ich zestawienie przypominało, że nasza wiara prowadzi do nadziei i radości, choć nie jest oderwana od trudów dnia powszedniego. Każdą tajemnicę starałam się poprzedzić krótkim fragmentem z Pisma Świętego. Po dwóch miesiącach takiej praktyki, miałam wrażenie, jakby mnie ktoś podłączył pod duchową kroplówkę. Moje rozedrgane wnętrze uspokoiło się, stało się mocniejsze i bardziej zdystansowane do tego, co mnie otacza.
A intencja? No cóż. Została wysłuchana co do joty, ale kompletnie nie w ten sposób, w jaki sobie wyobrażałam. Formułując swoją prośbę, miałam w głowie wizję (oczywiście że miałam!), jak – moim zdaniem – Pan Bóg mógłby zainterweniować w mojej sprawie. W chwilach słabości rozpisywałam Mu nawet kilka wariantów, gdyby przypadkiem nie miał pomysłu, jak rozwiązać mój problem (miał do wyboru opcje: minimum, realną i idealną). Kiedy skończyłam odmawiać pompejankę, sytuacja była równie trudna jak na początku nowenny. To, że zostałam wysłuchana – i to tak, jak mi się nie mieściło w głowie – dotarło do mnie dopiero kilka dni po narodzinach Miszki.
Pan Bóg nie tylko doprowadził do szczęśliwego rozwiązania, ale poprowadził naszą historię piękniej niż ośmieliłam się marzyć. Nie skorzystał z żadnej z moich podpowiedzi i zrobił to całkowicie po swojemu. Mnie pozostaje rzec tylko: chwała Panu! I głosić wszem i wobec, że z różańcem w ręku można zanieść swoje prośby prościusieńko przed Jego Tron.
Artykuł został opublikowany jako wpis na blogu "Dobra wnuczka" (dobrawnuczka.blog.deon.pl)
Skomentuj artykuł