Nie odchodź po cichu

Nie odchodź po cichu
Zdjęcie ilustracyjne (Fot. pl.depositphotos.com)

Za nami seria komunikatów o zmianach księży w parafiach. Wywołują one zazwyczaj emocje i choć nietrudno pokazać wady owego systemu, warto zauważyć pewien niepozorny, pozytywny aspekt takiego funkcjonowania kapłanów w ich wspólnotach. Otóż, dekret biskupa przynosi jakiś rodzaj pewności, że wiem, co się w mojej wspólnocie i w moim życiu wydarzy nieuchronnie. Ten rodzaj wiedzy docenia się jednak dopiero wtedy, gdy ktoś, kto był dla nas ważny, znika z naszego otoczenia bez słowa. A nie jest to wcale takie rzadkie doświadczenie. Zwłaszcza w Kościele.

Zadbać o pokój serca

Pod koniec czerwca wybraliśmy się z moją wspólnotą na tradycyjne rekolekcje wyjazdowe. W trakcie formalnego podsumowywania roku pracy nasi Liderzy poinformowali, że jedna z wieloletnich par członkowskich podjęła decyzję o odejściu. Smutek, żal, zaskoczenie szybko znalazły odzwierciedlenie w naszych łzach i rozmowach. Ale mimo dojmującego przygnębienia, doświadczyliśmy też ogromu pozytywnych, podnoszących na duchu wzruszeń. Nie chodziło tylko o wyrażaną wdzięczność za wszystkie wspólnie przeżyte lata, choć to ona z pewnością zmieniała nasze smutki w radość. Okazja do osobistego pożegnania i wyrażenia emocji czy pytań dała przede wszystkim solidną podwalinę pod pokój serca. Taki, który wypływa z pewności co do sytuacji - wiem, co się wydarzyło, mogę spróbować to zrozumieć, nie tonę w oparach domysłów.

Bez słowa

Na palcach jednej ręki byłabym w stanie wymienić dziś te momenty, gdy ktoś, odchodząc z danej wspólnoty/zespołu/grupy/inicjatywy - zechciał o tej decyzji porozmawiać: wyjaśnić przyczyny, sformułować uwagi, podziękować. Najczęściej ludzie ... znikają. Tak po prostu pewnego dnia przestają przychodzić na spotkania, na próby, na zebrania. Nie wypisują się oficjalnie z grup mailingowych, ze wspólnych komunikatorów, tylko po prostu stają się ich całkowicie biernymi odbiorcami. Zaczepiani: "Co tam u ciebie?", odpowiadają zazwyczaj: "Wszystko ok, tylko zarobiona/y jestem", ale poza tym ... milczą. I powoli, ale nieuchronnie oddalają się od wspólnoty. Ci z kolei, którzy w niej zostają, borykają się potem w ten czy inny sposób z niewiedzą. Miotają z wątpliwościami - między przekonaniem, że bycie w danej grupie to każdorazowo jest osobista decyzja i nie da się nikogo do niczego zmusić, a świadomością, że ludzie, którzy nie czują się dostrzegani, znikają. „Co się wydarzyło?” „Czy zrobiliśmy wszystko, by on/ona dobrze się tutaj poczuli?”. Oczywiście, ile ludzi, tyle historii i przyczyn, które sprawiają, że ktoś, gdzieś, jakoś postanowił szukać innego miejsca czy otoczenia dla siebie. Ale mam nieodparte wrażenie, że bardzo często umyka nam świadomość tego, że bycie w relacji (jakiejkolwiek) nigdy nie pozostawia drugiego zupełnie obojętnym.

Nieuchronne

Odejścia, rozpady wspólnot, związków, przyjaźni, pragnienie zmiany czy zmieniające się potrzeby – zdarzają się nieustannie. Są to normalne, życiowe sytuacje i nieodzowne momenty ludzkiego doświadczenia. Zadania do zmierzenia się dla każdego człowieka wszystkich czasów. Od zarania dziejów mamy jednak jako ludzkość ogromny problem z braniem odpowiedzialności za drugiego człowieka, w tym z zauważeniem, że nasze decyzje - czy nam się to podoba, czy nie - mają wpływ na innych. Kultura tymczasowości, kult „ja” i powierzchowność relacji, do których skłania nas współczesny styl życia – to tylko pierwsze z brzegu przyczyny, które można zauważyć, analizując to zjawisko w dzisiejszych czasach. Gdy patrzymy na Kościół – moglibyśmy wymieniać jeszcze wiele czynników, które sprawiają, że nasze wspólnoty liczebnie topnieją. Tyle, że o ile refleksji o apostatach nie brakuje, raz po raz media przeżywają głośne odejścia tego czy owego księdza, ba, gdzieniegdzie pojawiają się nawet bardzo dogłębne diagnozy koncentrujące się na młodszych pokoleniach, które wręcz dematerializują się w hurtowych ilościach z naszych kościelnych ławek bez specjalnych deklaracji na facebooku i ostentacyjnych gestów, o tyle rzadko mówimy głośno o tym, jak te „ciche odejścia” oddziałują na nas. Na tych, którzy zostają we wspólnocie. A może warto się nad tym zastanowić?

Kwestia dojrzałości

Kiedy miałam 13 lat bardzo szczęśliwie się zakochałam. Sylwek był rok starszym, mądrym, ułożonym kolegą ze szkolnego korytarza i przez pewien czas tworzyliśmy "oficjalną" szkolną parę. Do czasu. Mianowicie do czasu aż zakochałam się w Jurku z ósmej klasy. I wszystko to pewnie byłoby całkiem miłym wspomnieniem szczenięcych lat, gdyby nie ciągnący się za mną wstyd. Ponieważ – widzicie – ja „zapomniałam” Sylwkowi powiedzieć, że od pewnego czasu chodzę z kimś innym. Wiem, że to może i bardzo trywialny przykład, ale on w sumie za każdym razem przypomina mi się, gdy ktoś bez słowa znika z mojego życia. Nieważne, czy z kimś byłam w serdecznej przyjaźni, czy tylko w powierzchownej znajomości. Czyjaś twarz stawała się stopniowo coraz bardziej znana, ktoś wrastał w krajobraz ludzi, którzy mnie otaczają, sprawiając, że świat jest bezpieczniejszy, bo oswojony i lepiej poznany. Z kimś powolutku snułam nić zaufania. I gdy go zabrakło, pojawiła się pustka, tęsknota i ból. Mam kilka twarzy z kościelnych ławek, których od dawna nie widziałam na mszach, na których bywam regularnie. Ich brak zauważam każdorazowo i odnotowuję smutkiem płynącym z niewiedzy. Przeprowadziły się? Odeszły z kościoła? Zmarły? Nie wiem. Jasne, że nie jestem w stanie znać każdego i mieć z każdym kontakt, by móc sprawdzić, co z nim. Ale skoro ten smutek pojawia mi się w sercu w odniesieniu do osób, które znam tylko i wyłącznie z widzenia, to o ileż bardziej dojmujący jest wtedy, gdy znika ktoś, kogo imię wspominam w wieczornej modlitwie.. Chciałabym, by ludzie bywający w ten czy inny sposób w Kościele pamiętali, że ich obecność ZAWSZE ma znaczenie.

Jak Jezus

Dzisiejszy felieton jest więc prośbą przede wszystkim do tych, którzy zmęczeni, zabiegani, zniechęceni, zajęci (wpiszcie, co chcecie) przestają brać udział w życiu danej wspólnoty, zakładając, że "i tak nikt nie zauważy", "znudziło mi się", "muszę z czegoś zrezygnować, by mieć więcej czasu na ...". Można mnożyć powody, ale jeśli wiąże je pokusa "zniknięcia" po cichu, to mam do Was ogromną prośbę. Dajcie znać. Komukolwiek ze wspólnoty. Nawet jeśli od roku nie odezwałeś się ani razu na spotkaniu, ale bywałeś, to wiedz, że w Kościele jesteś widziany. Zawsze. I Twoje być albo nie być, ma ogromne znaczenie. A jeśli masz wątpliwości, pomyśl o Panu Jezusie. On, adorowany w Najświętszym Sakramencie, też pozornie jest tylko i wyłącznie cichą Obecnością. Pomyśl, co by się stało, gdyby zabrakło nam, katolikom, tego spotkania? Zapewniam, że byłaby ogromna rzesza wierzących, dla której ta strata byłaby niepowetowana. I dotkliwie odczuwalna. Choć może ciągle nieumiejętnie okazywana i nie wyrażana słowami.

 

 

Żona, mama, córka, z zawodu animatorka społeczności lokalnych, z zamiłowania doktorka nauk społecznych, w wolnych chwilach pisze bloga "Dobra Wnuczka" i prowadzi konto na Instagramie. Razem z mężem od lat zaangażowana w Ruch Spotkań Małżeńskich i wrocławską Wspólnotę Jednego Ducha. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Nie odchodź po cichu
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.