Nie zamykajmy Maryi w figurki
Mój pięcioletni syn wbiegł do domu w poniedziałkowy wieczór z okrzykiem: „mamo, ksiądz Henio wylosował moje serce na roratach. Dostałem do jutra figurkę Maryi!”. Jego radość była ogromna, marzył o tym żeby przynieść ją do domu chociaż raz.
Dwa dni później obchodziliśmy w kościołach Godzinę Łaski, czyli czas, który wiele osób uważa za szczególny i wyjątkowy. Jedyna taka godzina w roku, gdy niebo otwiera się z morzem błogosławieństw.
Patrzyłam na jedno i drugie zdarzenie, pytając siebie – co myślę, czuję, gdzie jest w tym moja duchowość maryjna?
Daleko mi do zbierania figurek. Praktycznie ich w domu nie mamy. Dwie ikony i krzyż. Każdy posiada jeden różaniec, resztę oddaliśmy do kościoła. Każdy ma swoją Biblię, gdy mieliśmy więcej – rozdaliśmy je. Dla mnie przedmioty nie są potrzebne, by pamiętać o modlitwie. Powiedziałabym nawet, że mnie rozpraszają.
Czy potrzebuję Godziny Łaski, by prosić Boga o cud? Wiem, że nie… Czy potrzebuję szczególnych momentów, modlitw itd., by prosić o łaski dla innych? Nie.
Jednak jedno i drugie – zarówno radość mojego syna, jego modlitwa później; jak i tłum, który widziałam w swoim parafialnym kościele w Godzinę Łaski, nie przeszkadzają mi ani trochę. Patrzę na nie z radością, że ktoś odnalazł swoją drogę do Maryi, albo wytrwale jej poszukuje. Mimo, że ta droga jest inna niż moja.
Wiele osób szydzi w social media z maryjnych figurek losowanych podczas rorat dla dzieci. Niejednemu nie podobają się objawienia prywatne i nawet jeśli niosą za sobą dobro (bo modlitwa jest dobrem!), to negują je twardo i po całości. Dlaczego?
Boimy się nadużyć. Często negujemy coś, czego sami nie doświadczamy, nie rozumiemy, nie czujemy. Odstrasza niejednego to, że ktoś coś przeżywa inaczej.
Maryjność w Polsce obrosła grubym murem różnych nadużyć, to prawda. Często Matka zasłania u nas Syna. Z drugiej strony mamy obóz tych, którzy Maryi nie znają i znać nie chcą. Trudno jest czasem zwyczajnie dostrzec to, w co wierzy Kościół katolicki – że Ona może nas do Jezusa prowadzić, tak zwyczajnie.
Przyglądam się swoim poruszeniom i widzę, jak bardzo potrzebuję tego, by bardziej wpatrywać się w siebie i własną drogę, niż oceniać to, co dzieje się wokół. To, co obok traktować jako propozycję, ale nie wyznacznik bycia lepszym czy gorszym katolikiem. Podjąć decyzję, ile z tego biorę, ile odrzucam. Wziąć odpowiedzialność za swoją drogę do Maryi.
Trudno jest być człowiekiem środka. Inspirować się tym, co karmi mnie, a nie innych. Poszukać swojej drogi. Zobaczyć, gdzie jest moje serce i dlaczego właśnie tam.
Napisałam w środę na Instagramie, że lubię wyobrażać sobie ciężarną Maryję. Dostałam później wiadomość od kobiety, która czekała na wizytę u ginekologa, że ten obraz pomógł jej przetrwać badanie. Można niestandardowo? Można! Kiedyś spowiadałam się u kapłana, który w taki sposób mówił o Maryi, że zazdrościłam mu tej relacji z Nią. Czerpałam z jego patrzenia i przeżywania garściami i widzę, jak wielki wpływ jego słowa miały na to, jaką mam teraz relację z Nią.
Dzieci staram się zachęcać, by w momentach, gdy czują paraliżujący lęk, prosiły Maryję o pomoc. Szczególnie wtedy, gdy nie ma blisko nikogo, kto przytuli i ochroni. Wiem, że z tego korzystają, a młodszy syn budząc się w nocy z koszmarem, prosi Ją o przytulenie. Zazdroszczę im tego, że tak potrafią. Mnie wychodzi tylko w teorii.
Nie zamykajmy Maryi w figurki, w godziny, pompejanki, konkretne nabożeństwa i nasze uprzedzenia. Wpuśćmy Ją do serca, w sam środek. Popatrzmy na dzieci, które swoją duchowością uczą i inspirują. Szanując jednocześnie to, że ktoś obok nie chce, nie rozumie, nie potrzebuje. Maryja kocha wszystkich tak samo. Za każdym z nas tak samo się wstawia. Ile i jak? Pewnie dowiemy się tego dopiero po drugiej stronie życia…
Skomentuj artykuł