O złych homiliach i nieposłusznych kapłanach
Wydaje się, że te dwa wątki: słabe homilie i nieposłuszni kapłani to dwie zupełnie różne sprawy, ale jest w nich jeden i to mocno bolesny punkt wspólny, który sprawia, że trudno nie widzieć tu dwóch stron tego samego medalu. Jaki?
Zaraz wyjaśnię. Najpierw obejrzyjmy sobie to zjawisko. Więc po pierwsze – słabe homilie. Sama jestem rozpieszczana przez Opatrzność, bo w mojej parafii nie dość, że są homilie, a nie kazania, to jeszcze najczęściej naprawdę sensowne, a jedyną wadą jest czasami objętość. Za to w innych parafiach doświadczam czasem, jak bardzo źle być może w kwestii homilii. Śliczne religijne wypracowania pełne ładnych słów, zbyt długie i zbyt dalekie od Słowa, najczęściej nudne i trudne do przyswojenia.
Problem polega na tym, że nawyk takiego sposobu nauczania trudno jest zmienić. Księża w tych kwestiach na ogół nie słuchają ani wiernych, ani papieża. Z tymi pierwszymi to jeszcze zrozumiałe, bo statystyczny ksiądz na ogół nie dostaje od parafian informacji zwrotnej na temat homilii, którą wygłosił, choć ostatnio materiału do rozmyślań przybyło za sprawą ankiet synodalnych. Z papieżem gorzej, bo jego już trudno nie usłyszeć, a o homiliach mówi regularnie. Choćby w zeszłym tygodniu udzielił kilku najprostszych wytycznych: że homilia ma trwać osiem – dziesięć minut, że nie jest wykładem, że przygotowuje się ją na modlitwie, że wystarczy jedna myśl, którą ludzie zabiorą ze sobą do domu. Pociągająca wizja!
Nie, to nie tak, że nie ma księży, którzy nie mówią homilii według przepisu papieża. Są, niezależnie od stażu i wieku, do tego wraz z przychodzącym młodym pokoleniem kapłanów jest ich coraz więcej – a może młodzi jeszcze nie zarzucili medytacji Słowa Bożego i łatwiej im z pokorą dzielić się z ludem na mszy tym, co sami odkrywają w czytaniach. I tu jest ukryty mały haczyk: żeby pociągająco mówić o Słowie, trzeba być blisko niego. Trzeba je czytać, chłonąć na śniadanie, obiad i kolację. Wtedy homilia zyskuje głębię, moc, dar przekonywania. I wtedy ludzie słuchają jej i zanoszą do domu jedną myśl, która całkiem serio może zmienić w kolejnym tygodniu ich życie.
A my, słuchacze homilii, chcemy zmiany życia. Chcemy, żeby ktoś mówił do nas tak, żeby nas poruszać. Motywować do zmiany kiepskich nawyków, do porzucania codziennych i grubszych grzechów. Nie wręczać nam drobiazgowej listy zakazów i nakazów, nie piętnować i nie grzmieć, ale pokazywać sens, kierunek, mówić o tym, że życie może być dobre, że jest w nim jeszcze wciąż miejsce na radość, piękno, oddech, choć wydaje nam się, że czeka nas tylko szarość i ciężary do niesienia. I że ta radość i lekkość życia bierze się z bycia blisko Boga. Żeby tak mówić, trzeba mieć w sobie pobożność i gorliwość rozpalaną przez adorowanie Jezusa w Słowie i Eucharystii.
I tu wchodzi drugi wątek – wątek nieposłusznych kapłanów. Nazywam zjawisko bardzo ogólnie, myśląc o różnych mniej lub bardziej charyzmatycznych duchownych, gromadzących wokół siebie ludzi i szczegółowo mówiących tym ludziom, jak żyć. Dlaczego są tak pociągający, że gdy zostaną na przykład suspendowani, ludzie wciąż korzystają z ich posługi, obciążając swoje sumienia? Co jest takiego w ich nauczaniu i życiu, że nawet obłożeni karą wciąż dla swoich fanów są bardzie wiarygodni niż Kościół w postaci szefa diecezji?
Można powiedzieć, że to zwykła ludzka głupota – jak można nie rozumieć, że ukarany ksiądz grzeszy, sprawując sakramenty, których sprawowanie zostało mu czasowo zakazane. Można powiedzieć, że to płytka wiara – ludzie jak ćmy lecą za księdzem, który mówi ładne słowa i są nim zauroczeni, chcą emocji, a nie wzrostu duchowego. Można powiedzieć, że to jakiś rodzaj słabej w skutkach fascynacji – klasyczny mechanizm idola i tłumu fanów. Jednak śledzę różne historie od lat i te wszystkie wyjaśnienia wciąż wydają mi się niewystarczające.
Myślę, że tak naprawdę chodzi tu o dwie rzeczy: o pewną tęsknotę, która jest w sercach ludzi wierzących, i pewien rodzaj lenistwa, który jest tuż koło niej. Tęsknota jest w ludziach niezależnie od tego, czy ich wiara jest mocna, czy słaba, płytka czy głęboka. To potrzeba posiadania mistrza. Kogoś, kto żyje tak, jak mówi, kto jest bliżej Boga niż oni sami, kto może ich kilka kroków do Niego podprowadzić. A gdy się na takiego ultrapobożnego z wyglądu mistrza patrzy, można wierzyć, że naprawdę jest boży, rozmodlony i gorliwy i czuć się dobrze w prowadzonej przez niego wspólnocie.
I tacy często wydają się nasi nieposłuszni kapłani. Być może nawet na początku tacy właśnie są i wpadają w „pokusę pobożności”. Co to takiego? Przekonanie o własnej niezastępowalności w głoszeniu i trosce o wiernych. Gdy obserwuję różne przypadki, jest w nich wspólny mianownik, czy chodzi o mieszkańca podczęstochowskiej pustelni, czy o zakonnika, któremu ma się objawiać Jezus, czy o księży upierających się, że wbrew zakazom będą sprawować mszę w rycie trydenckim, jakby tylko ona się liczyła do zbawienia. Ich pobożność staje się ich bożkiem. Ich gorliwość staje się pychą. To klasyczna diabelska pułapka na ludzi pobożnych: nakręcanie pobożności i gorliwości do takiego poziomu, że poza nią nic się nie liczy, ani decyzja biskupa, ani zarządzenie Kościoła, ani narażanie sumień ludzi przez sprawowanie sakramentów bez zgody, ani upomnienia, ani kary. Nic nie jest ważne w obliczu tej ciężkiej misji, którą w swoim mniemaniu pełnią i dla której muszą cierpieć, a dla prowadzonych przez siebie ludzi z poświęceniem biorą wszystko na klatę, także własne nieposłuszeństwo - tyle można wywnioskować z płomiennych kazań i przemówień, które wygłaszają.
A przecież nie trzeba daleko szukać w historii, by wiedzieć, że podstawowy test na świętość kapłana to… posłuszeństwo przełożonym. I że byli w historii tacy księża, którzy niemal z płaczem przyjmowali zakaz sprawowania sakramentów, ale go szanowali i choć z bólem, to przestrzegali, a dziś są kanonizowani.
Druga rzecz, która sprawia, że wierni idą za zbłąkanymi kapłanami, to lenistwo, a może bardziej duchowa wygoda. Jeśli ktoś mi dokładnie mówi, jak mam żyć, nie muszę nic sam rozważać, nie muszę się zastanawiać, po prostu pilnuję się instrukcji. To bardzo kusząca wizja: idąc za wytycznymi człowieka ultrapobożnego, nie zbłądzę – ale jednocześnie wiara wtedy nie dojrzewa i wierni zostają na duchowym poziomie dzieci, którym trzeba wciąż mówić, co mogą robić, a czego nie. Na dłuższa metę to bardzo dekstrukcyjne – i tłumaczy też model przywiązania do nieposłusznych księży: on mi mówi, jak mam żyć, bez niego sobie nie poradzę, nie mogę odejść, bo nikt inny go nie zastąpi, bo nie mam gdzie iść.
I to właśnie łączy oba wątki – kiepskich homilii i trwania przy nieposłusznych księżach. Posłusznych nie brakuje, pobożnych też, ale gdyby więcej z naszych kapłanów żyło w naprawdę bliskiej zażyłości z Bogiem i Jego słowem - czego papierkiem lakmusowym są właśnie homilie - kwestia wiernych zwolenników nieposłusznych księży szybko by się rozwiązała sama, bo na tle równie gorliwej i pobożnej reszty nie byłoby w tych ultramistrzach nic nadzwyczajnego, czego nie można by było znaleźć we własnej parafii.
(Na marginesie - różnica między kazaniem a homilią. To pierwsze wyjaśnia jakieś kwestie wiary, lecz nie jest związane z czytaniami z dnia, druga jest komentarzem do czytań i wyjaśnieniem Ewangelii przeczytanej przed chwilą).
Skomentuj artykuł