Obrona Świąt przed Wigilią
Wigilia staje się formą przymusu, a Boże Narodzenie formą protestu. Mamy szansę to naprawić, jeśli wrócimy do autentycznego rozumienia zwyczaju łamania się opłatkiem i biesiadowania.
Owa pożądana wigilijna atmosfera zależy bowiem od wielu czynników, oczekiwań i presji. Wszystkie one razem wzięte sprawiają zazwyczaj, że dla wielu ludzi święta kończą się... na Wigilii. Czyli jeszcze zanim się zaczną. "Święta, święta i po świętach" - mówią zapracowane gospodynie, kiedy wreszcie mogą odpocząć od przygotowywania "tradycyjnych potraw", ale w tym powiedzeniu kryje się nie tylko trafna obserwacja tego, co dzieje się w kuchni, ale problem z desakralizacją Świąt.
Żeby czar nie prysł
Komercjalizacja Wigilii polega przede wszystkim na tym, że obarczyliśmy ją licznymi, muszącymi się ziścić oczekiwaniami. W rezultacie Wigilia nierzadko staje się dla jej uczestników trudnym doświadczeniem emocjonalnym. Ma stać się cud, jak w hollywoodzkich filmach wyświetlanych przed świętami, ale ma stać się bez naszej pracy - bo przecież inaczej pryśnie czar tego wyjątkowego dnia roku...
Tylko pozornie przestaliśmy w to wierzyć. Nawet jeśli staliśmy się cyniczni i wyrośliśmy już nie tylko z wiary w świętego Mikołaja, ale i w rodzinny mit szczęścia przy choince i kolędach, odzywa się w nas dziecięca nostalgia za czasem innym od codziennego - pozbawionym kłopotów i zmartwień. W efekcie wyobrażenie Wigilii z całym jej arsenałem świecidełek, prezentów czy "magicznych" chwil we dwoje przesłania to, co dopiero ma się zdarzyć. A emocjonalny koszt uczestnictwa w realizacji tego typu fantazji sprawia, że ludzie w Święta odchorowują Wigilię. Albo nawet do Świąt właściwie rozumianych nie dochodzą - bo chcą uchronić się przed rozczarowaniami i zranieniami, gdyż bliskość z innymi zamiast goić rany, tylko je odnawia.
Żyjemy w czasach, kiedy ludzie chcą przeżywać Boże Narodzenie wspólnie, ale rodzinami są tylko nominalnie albo stanowią rodziny bardzo poranione. Do tego w zaniku jest właściwe rozumienie wigilijnego łamania się opłatkiem. Przełamywanie się opłatkiem to przełamywanie się człowieka wobec drugiego człowieka. To także przełamywanie się w sobie. Coś pęka, coś pęknąć powinno - to, co usztywnia nasze relacje, co nas od siebie oddala i izoluje. To, co sprawia, że kochamy się coraz mniej, w dawkach i na odległość.
Wigilijny opłatek to szansa na wzajemne przebaczenie, pojednanie i zbliżenie. Zapominamy jednak o dwóch rzeczach. Po pierwsze - Wigilia "kończy rok", a nie go zaczyna, a to znaczy, że przebaczenie musi być przygotowane, a nie wymuszone okolicznościami. Po drugie, łamiąc się opłatkiem trzeba być pokajanym przed Bogiem.
Problem w tym, że religijny rytuał dzielenia się opłatkiem, mający przypominać dzielenie się chlebem eucharystycznym, sprowadziliśmy do świeckiego obrzędu składania sobie życzeń. To oczywiście jest o wiele łatwiejsze, bo można otworzyć usta bez otwarcia serca. Opłatek jest bowiem znakiem tego, że nie można tak naprawdę biesiadować z wrogami. Teologiczny sens kolacji wigilijnej, utwierdzony przez tradycję, miał zgodnie ze zwyczajami Bliskiego Wschodu uświadamiać tę oczywistą prawdę. Nie zaprasza się do stołu wroga, choć należy zostawić miejsce dla przybysza. Jeśli chcecie wspólnie biesiadować, najpierw musicie wyzbyć się nienawiści, a to przecież nigdy nie jest łatwe.
Dlatego opłatek wielu ludziom ciąży: oczekuje się od nich, że się "przełamią", że się zmienią. Ale bez wewnętrznej przemiany będzie to skazane na porażkę. W związku z tym często młodzi w rodzinnej Wigilii w ogóle nie chcą uczestniczyć, a jeśli już przyjdą, to z zamiarem jak najszybszego wyjścia. A potem w same Święta po prostu robią sobie wolne. Coraz bardziej popularne stają się egzotyczne wyjazdy - szuka się nowych wrażeń, świętowanie pozostawiając ludziom chodzącym do kościoła.
Polisa na miłość
Rytuały to nie akty magiczne, lecz symboliczne, przypominające, że to, co w życiu istotne, już jest obecne. Nie zawsze jednak rytuały działają uwalniająco; mogą sprawiać wrażenie sztuczności, wpędzać w chorobę czy problemy emocjonalne i wywierać presję osiągnięć. Celem rytuałów bożonarodzeniowych jest to, żeby przy ich okazji ludzie spotkali się ze sobą i wspólnie świętowali bliskość Boga między sobą.
Jeśli rytuał nie ma podłoża duchowego, powinniśmy raczej mówić o przyzwyczajeniach, tradycjach lub obyczajach - nie po to, żeby oceniać, lecz by się nie zagubić. Jeżeli do spotkania dochodzi pod przymusem oczekiwań i okoliczności, to Święta są wówczas tylko spotkaniem obok siebie, a nie z sobą - są budowaniem fikcji, kultywowaniem hipokryzji, oddalaniem się od religijnego znaczenia Wcielenia. Wcielenie jest bowiem znakiem przebaczenia i pojednania Boga ze stworzeniem. Żeby coś odkupić, trzeba to najpierw przyjąć.
Tymczasem nasze przygotowania do Świąt są w gruncie rzeczy przygotowywaniem się do Wigilii: do tego, co podać na stół i jakie kupić prezenty. To przygotowania tak wyczerpujące, że za udaną Wigilię uznajemy tę, po której człowiek w czasie Świąt odpoczywa z poczuciem dobrze wykonanego zadania. Inni, którym wigilijna kolacja się nie udała, odchorowują tych kilka spędzonych we wzajemnym napięciu godzin.
Przecież koniec końców w Wigilii i Świętach nie chodzi o prezenty ani obżarstwo, ale o to, by być razem. Często zapominają o tym rodzice, którzy swoją nieobecność w ciągu roku chcą zastąpić dzieciom prezentami. Wydajemy na upominki dużo pieniędzy, bo prezenty traktujemy jako wykupienie polisy na miłość. Niech dziecko zobaczy, jak nam bardzo na nim zależy, niech ma satysfakcję z tego, że jest kochane, że się o nim myśli. Problem jednak w tym, że bliskości nie da się "przeliczyć" na gadżety - także wtedy, gdy dziecko zachwycone prezentem zajmie się nim od razu. Co gorsze, dzieci coraz częściej dostają coraz bardziej wyrafinowane prezenty do zabawy w pojedynkę.
Tymczasem Boże Narodzenie należy traktować przede wszystkim jako okazję do spotkania - a nie bycia obok siebie - i okazję do dzielenia się sobą - a nie do rozdawania prezentów.
Między skrajnościami
Gubiąc sens Wigilii i jej religijny charakter, przekształcamy Święta w okazję do protestu. Ci, którzy uważają, że są przez rodzinę czy księży przymuszani do odbycia pustego społecznego rytuału, odreagowują Wigilię w dniach tuż po niej. A przecież ona ma przygotowywać do przeżycia tajemnicy Wcielenia. Tu zresztą łatwo wpadamy w skrajności. Albo tak bardzo infantylizujemy narodzenie Jezusa, że Bóg staje się tylko słodkim dzidziusiem, albo nie potrafimy tego duchowo przeżyć i w efekcie Bóg pozostaje poza naszym światem. Nie elektryzuje nas nowina, że przez fakt wcielenia Bóg nie może być już bliżej człowieka, że przyjął ludzką naturę, a nie stał się awatarem. Nawet jeśli się narodził w Betlejem, po Świętach umieszczamy Go już w niebie.
Spędziłem kilka razy czas Świąt w takich miejscach świata, w których nie ma zwyczaju wigilijnej celebracji. Mówiąc szczerze: brakowało mi tego. Ale z drugiej strony brałem też udział w Wigiliach w kraju, podczas których widziałem, jak daleko posuniętą są one maskaradą. We mnie też odzywa się tęsknota i nostalgia, powracają zapachy Świąt z dzieciństwa, obietnice i rozczarowania tych "niepowtarzalnych" chwil. Coraz bardziej jestem przekonany, że Święta trzeba przeżywać w spokoju, pozwalając Bogu najpierw narodzić się w sobie. Wtedy dopiero człowiek może dać coś z siebie drugim.
Fakt, że ludzie "wolą" umierać po Świętach, niech nam uprzytamnia, że nie rodzimy się po to, żeby być samotni, że rodzina nie jest przeżytkiem, bo nie można być sobą bez świadomości własnych korzeni. Jesteśmy "istotami względnymi", dlatego dostrzegamy naszą osobliwość jedynie w połączeniu z innymi oraz w odniesieniu do całości.
Patrzmy na Rodzinę, która jest w centrum świątecznych wydarzeń, i uczmy się od niej otwartości na Tajemnicę. Wcielenie - parafrazując Mistrza Eckharta - to wieczność, która właśnie wychodzi na jaw. Czy Wigilia przygotowuje nas na ten szok, czy nas otępi?
Skomentuj artykuł