Odchodzenie gigantów
W drugiej połowie listopada, tuż przed rozpoczęciem Adwentu, zmarli dwaj ludzie, których - każdego inaczej - uważam za nauczycieli i mistrzów mojej wiary. Oczywiście, to nie są nauczyciele jedyni, ale bardzo ważni.
Pierwszym z nich był ks. Józef Kudasiewicz, biblista - człowiek, który uczył mnie miłości do Pisma Świętego. To dzięki niemu zrozumiałem (albo raczej: wciąż próbuję zrozumieć i zgodnie z tym żyć), że - jak za swoim dziadkiem powtarzał Roman Brandstaetter - trzeba "Biblię nieustannie czytać", należy ją kochać i nigdy się z nią nie rozstawać… Ks. Kudasiewicz ukazywał mi Pismo jako księgę w pewnym sensie rodzinną - taką, która mówi o moich duchowych przodkach (Abrahamie, Izaaku, Jakubie i Mojżeszu) i jest zapisem genealogii wiary. Równie ważnej jak więzy krwi, a w pewnym sensie nawet ważniejszej.
Józef Kudasiewicz był dla Kościoła w Polsce prorokiem: wzywał do takiej lektury Biblii, która by nas nie usypiała, ale (cytując Franza Kafkę) "spadałaby na głowę jak nieszczęście, poruszałaby do głębi, jak śmierć kogoś, kogo kochamy bardziej niż samych siebie". Bo Biblia "powinna być jak oskard rozbijający zamarznięte morze, które jest w każdym z nas".
To "zamarznięte morze" mówiło, rzecz jasna, o wnętrzu każdego z nas, niemniej - precyzował ten uczony i jednocześnie głęboko wierzący biblista - odnosiło się również do polskiego chrześcijaństwa, tej "mieszanki sarmackich przywar z katolicką wiarą (…), przedziwnej magmy pobożności, świętości, gorliwości ze zwykłym łotrostwem, chamstwem i nienawiścią". Już wtedy, blisko 15 lat temu, Kudasiewicz patrzył niezwykle krytycznie na religijność Polaków i marzył o nowym Wyspiańskim, który - pisząc współczesne "Wesele" - potrafiłby zdemaskować "mity i złudzenia, których jest legion, nicować bezlitośnie dewocję, głupotę i faryzeim, a przede wszystkim stawiać pytania o jakość wiary, o styl życia chrześcijańskiego na co dzień". Ma się bowiem wrażenie - a słowa te A.D. 2012 brzmią chyba jeszcze bardziej dramatycznie niż w roku 1998 - że "ważniejsza jest dla nas «czapka z piórem» i «kolorowy sznur» do powłóczystych szat niż «złoty róg» [autorowi chodziło wówczas o nauczanie Papieża skierowane do Polaków], a nawet niż Bóg".
Drugim nauczycielem mojej wiary, którego - kilka dni po śmierci - chciałbym tu wspomnieć, był Jacek Woźniakowski, prawdziwy człowiek renesansu. Świetnie wykształcony, poliglota obyty w świecie, Europejczyk w każdym calu, a jednocześnie chrześcijanin padający na kolana przed Bogiem ukrytym w hostii, Woźniakowski łączył w sobie to, co niektórym - niesłusznie! - wydaje się całkowicie rozłączne: wiarę i kulturę. Z tego powodu przypominał mi mędrca wędrującego do Betlejem, poszukiwacza Sensu.
Wstrząsający jest jego tekst o śmierci - o tym, co z jej perspektywy najważniejsze. "Chciałbym [wtedy] pamiętać - pisał - to, co mi powiedziała moja babka, która dożyła lat przeszło stu, kiedy leżała na łożu śmierci i od czasu do czasu dzieliła się krótkimi refleksjami, doświadczeniem całego długiego życia. Zdaje się, że ktoś pokazywał jej fotografie z jakiegoś ingresu. Moja babka odezwała się nagle cichym głosem: «Wiesz, te wszystkie infuły, pastorały to z pewnością ważne, dla ludzi chyba konieczne, ale właściwie tylko jedna rzecz jest ważna − móc powiedzieć: Jezu cichy i pokornego serca»".
Tego pragnął: on, bywalec salonów, VIP (pierwszy po 1989 roku prezydent Krakowa), ozdoba europejskich uniwersytetów… Bo naprawdę był mędrcem.
Skomentuj artykuł