Odpowiedzialność za słowo. Oskarżenie wymaga dania prawa do obrony
Od kilku dni część opinii publicznej żyje wywiadem, jakiego tygodnikowi „Newsweek” udzielił były kleryk seminarium w Świdnicy. Oskarżył on obecnego biskupa świdnickiego Marka Mendyka o to, że 30 lat temu, będąc młodym księdzem, wykorzystał go seksualnie. Mający dziś 38 lat mężczyzna był wówczas ośmioletnim dzieckiem.
Biskup zarzutom zaprzeczył, poprosił o uruchomienie wewnętrznego postępowania kościelnego, zadeklarował współpracę z organami ścigania i zapowiedział, że będzie walczył o swoje dobre imię. Nie mnie rozsądzać, kto tu mówi prawdę a kto nie, bo od tego są odpowiednie instytucje – tak po stronie kościelnej, jak i państwowej. One mają zdecydowanie lepsze narzędzia do tego, by dojść do prawdy. Co oczywiście nie oznacza, że jako dziennikarze takowych możliwości - może nieco ograniczonych - nie posiadamy. Rzetelność dziennikarska wymaga od nas sprawdzenia źródeł, informacji, prawdziwości przekazu. Nawet jeśli nie jesteśmy w stanie dojść do pełni prawdy, to możemy uzyskać przynajmniej prawdopodobieństwo, że coś, o czym nam mówią, prawdziwe jest.
Żeby być dobrze zrozumianym: nie neguję prawdziwości relacji mężczyzny, który twierdzi, że został przez biskupa skrzywdzony. Nie podważam też słów samego hierarchy i nie próbuję wejść w rolę jego obrońcy. Z pozycji dziennikarza, człowieka posługującego się słowem, które nierzadko ma ogromną siłę rażenia, mam w tej sprawie pewien dylemat. Dylemat natury etycznej.
W ciągu minionych kilku lat na światło dzienne wychodziły różne sprawy dotyczące księży i biskupów. Zatrzymam się krótko na tych ostatnich.
Kiedy kilka lat temu razem z Andrzejem Gajcym z Onet.pl pisaliśmy oparty na materiałach archiwalnych, dostępnych w Instytucie Pamięci Narodowej, tekst o dziwnych kontaktach abp. Sławoja Leszka Głódzia z wojskowym wywiadem w latach 80. XX w. Próbowaliśmy do arcybiskupa dotrzeć i poprosić o ustosunkowanie się do sprawy. Napisaliśmy list, w którym wyłożyliśmy, o co chodzi, wysłaliśmy za potwierdzeniem odbioru, otrzymaliśmy potwierdzenie, że do adresata dotarł i dopiero po dwóch tygodniach opublikowaliśmy nasz artykuł.
Kiedy Tomasz Sekielski kręcił swój pierwszy film na temat pedofilii w Kościele, prosił o wypowiedzi biskupów. Odmówili - co w filmie zaznaczono. Potem przyznawali publicznie, że żałują, iż nie wystąpili. W przypadku biskupa Edwarda Janiaka w swoim filmie Tomasz Sekielski pokazał dowody jego zaniedbań, co było następnie podstawą do złożenia przez abp. Wojciecha Polaka oficjalnego zawiadomieniu do nuncjusza apostolskiego. W innym, opisywanym przeze mnie na łamach „Rzeczpospolitej” przypadku, dotyczącym zaniedbań biskupa Henryka Tomasika, również przedstawiliśmy dowody zaniedbań, daliśmy szansę samemu biskupowi, by odniósł się do tematu, a po publikacji - w porozumieniu z pokrzywdzonym - zostało złożone zawiadomienie do nuncjatury apostolskiej.
Kiedy wybuchła sprawa bp. Jana Szkodonia, autor artykułu także jemu dał szansę ustosunkowania się do zarzutów. W innych nagłaśnianych tego typu sprawach dziennikarze również podejmowali próby dotarcia do osoby, której bezpośrednio stawiane są zarzuty. Kiedy Marcin Gutowski robił swój film o kard. Stanisławie Dziwiszu, dał mu możliwość wypowiedzenia się - jak wyszło, tak wyszło, ale kardynał szansę dostał. Dostawali je także abp Andrzej Dzięga czy bp Andrzej Dziuba, których sprawy wciąż czekają na wyjaśnienia. Gdy - tu odejdę od biskupów - w kwietniu na łamach „Rzeczpospolitej” opisałem problemy z prawem mec. Artura Nowaka (m.in. pełnomocnika oskarżającego bp. Mendyka), także dostał on szansę odniesienia się do sprawy i z niej skorzystał.
Taka praktyka to właściwie podstawa pracy dziennikarskiej. Obarczona rzecz jasna ryzykiem, że druga strona zrobi jakiś ruch wyprzedzający i np. ujawni w mediach społecznościowych, że szykują o niej artykuł, etc. Ale to działanie uczciwe.
W odniesieniu do biskupa Marka Mendyka tego elementu zabrakło. Dano głos osobie, która twierdzi, że została pokrzywdzona, pozwolono na wypowiedź jej pełnomocnika, ale biskupowi tej szansy nie dano. Przynajmniej nic o tym nie wiadomo. I tu właśnie pojawia się dylemat etyczny. Biskup został wywołany do odpowiedzi po fakcie. Czy tak powinno być? Czy na tym właśnie polega odpowiedzialność za słowo? Jeśli tak, to znak, że upadliśmy nisko. Takim działaniem możemy wręcz wykosić trzy czwarte episkopatu, połowę albo - jak zechcemy - cały rząd, itd.
Oskarżenie o wykorzystanie seksualne to potężne działo ogromnego kalibru. Zarzut zawsze powinien być wyjaśniony, winny ukarany, niewinny przeproszony. Nigdy niczego nie powinno się ukrywać. Lecz trzeba przy tym pamiętać o wielkiej sile rażenia słowa.obudzwierczh
Skomentuj artykuł