Odrobinę radości w Kościele
Wakacje to chyba czas, kiedy w kościołach parafialnych, na mszach w ciągu tygodnia, mamy więcej pustych miejsc. Tak przynajmniej to wspominam z lat, kiedy jeszcze regularnie odbywałem dyżury ministranckie w swojej rodzinnej parafii na Śląsku. Nawet pomijając to, że w dni powszednie jest nas mniej, to jakoś radośniej wcale nie jest, mimo iż wakacje to czas odpoczynku.
Oczywiście, niektórzy pracują. Jednak dla młodzieży, nauczycieli i urlopowiczów to czas wolny. Najczęściej jeszcze jest cieplutko i w ogóle cudnie. Byłoby za co dziękować. No właśnie, gdy już ktoś dojdzie do kościoła na Eucharystię, czyli dziękczynienie, to chyba po to, by dzięki czynić?
Czy widzieliście kiedyś dziecko, które dostaje prezent, ale jest smutne, mamrocze pod nosem "dziękuję" i jakoś specjalnie nie zajmuje się podarkiem? Albo coś jest nie tak z podarunkiem, albo z dającym, albo z przyjmującym. Gdzieś tkwi błąd. W przypadku Eucharystii i dar i Dający są - krótko mówiąc - OK. Co takiego jest z nami nie tak, że jesteśmy smutni, nierzadko niemal jak na pogrzebie?
Myślałem o tym wiele razy, ale to pytanie powróciło z większą siłą po ostatnim doświadczeniu Eucharystii w kameruńskim mieście Bamenda. Eucharystia trwała, bagatela, 4 godz i 15 min. Samo przynoszenie darów, w tym składanie ofiar pieniężnych trwało ponad 45 min. Ludzie szli, kołysząc się i tańcząc po kilka razy. Ktoś powie: bo to Afryka. No i co z tego? - odpowiadam.
To nie była Msza plemienna, gdzie ludzie przyodziani w sukienki z trawy pląsali w rytm tamtamów. To byli elegancko ubrani ludzie, goście sióstr składających wieczystą profesję (śluby wieczyste) w zgromadzeniu św. Anny. Ile w tych dziewczynach było radości… Powtarzam się z tą radością, wiem, ale robię to celowo. Uśmiechy na twarzach nie były przyklejone, nie było widać tego nienaturalnie mistycznego rozmodlenia, ale świadome przeżywanie oddania się na wyłączność - na zawsze Jedynemu Oblubieńcowi. Prawdziwe wesele. To udzielało się ludziom. Oni naprawdę się radowali. Rodzice przytulali się z gośćmi, witali się podczas procesji. Biedny biskup musiał się nastać przyjmując dary, ale i on był uśmiechnięty, a po mszy dzielił się tym uśmiechem i swoją radością z gośćmi w długich rozmowach.
Siostry tutaj (w Kamerunie) mają dystans do swojej pracy. Są bardzo otwarte, radosne i niezwykle ciepłe emocjonalnie. Rozmawiasz z jedną czy z drugą i naprawdę czujesz się, jakby była Twoją siostrą. Piszę to całkowicie poważnie, bo jest to doświadczenie miłości braterskiej, którego często nam w Polsce brakuje, a jeśli nie nam, to mnie na pewno. Jeszcze coś. Niektórzy przyjechali na uroczystość samochodami. Tak, niektórych stać, a jak nie, to motorami. Myślicie, że było jak w Polsce? Że rozmodleni ludzie wyszli z kościoła i pełni miłości trąbili na siebie i z życzliwymi okrzykami wzywali się do przestawienia samochodu, (bo ktoś ich zatarasował) z powodu wzbierającego pośpiechu spowodowanego zbliżającą się porą karmienia? Oj nie. Było zupełnie inaczej. Nawet na drodze jest inaczej, bo tu klakson znaczy "Uwaga" a nie "Ty kretynie".
Skomentuj artykuł