Pokolenie, które odchodzi od Kościoła

Pokolenie, które odchodzi od Kościoła
fot. Łukasz Głowacki / MaskacjuszTV

To nie jest bezimienne pokolenie, to pokolenie moich dzieci, dzieci moich przyjaciół. Młodzi odchodzący teraz z Kościoła mają konkretne twarze, konkretne historie. Znam ich rodziców, pamiętam, jak radośnie biegły do Pierwszej Komunii. A teraz odchodzą. Coraz liczniej.

„Moja córka, gdy zobaczyła, co się dzieje, właśnie przestała chodzić do Kościoła” - napisał mi kilka dni temu znajomy. „Nie może już się na to patrzeć” - dodał. Jego córka jest w wieku, może rok czy dwa lata starsza od mojej średniej córki. Jeszcze nawet nie liceum. Inni przyjaciele opowiadają o tym, jak ich córka - tuż przed Bierzmowaniem - poszła do księdza i zrezygnowała. „Nie wierzę” - powiedziała uczciwie, a on - mimo nalegań rodziców - uczciwie powiedział, że nie może jej dopuścić do bierzmowania. Jeszcze inni znajomi opowiadają, że gdy ich nastoletnia córka oznajmiła, że nie wierzy i nie będzie z nim praktykować, to zaproponowali jej spotkanie z pewnym zakonnikiem. „Wróciła zachwycona, ale do kościoła nie wróciła” - opowiadał mi znajomy. To rozmowy z ostatnich kilkunastu dni. A przecież wcześniej też słyszałem wiele, bardzo wiele takich historii, widziałem rodziców, którzy zrobili wszystko, żeby przekazać swoim dzieciom wiarę, a których dzieci - kochające, dobre - tej łaski nie otrzymały, porzuciły Kościół, a może lepiej powiedzieć poczuły się porzucone przez Kościół.

DEON.PL POLECA

Takich historii będzie więcej, o wiele więcej. Za każdą z nich kryje się jakiś los, nie tylko ten medialny, związany ze skandalami, które odrzucają młodych od Kościoła, nie tylko związany z politycznym uwikłaniem, ale często ze stopniowym wytracaniem wiary, z chłodnięciem, z zamieraniem przekazu religijności. Czasem można wskazać winnych, to zresztą takie proste, a czasem ich zwyczajnie nie ma. Katecheci byli świetni, księża w parafii naprawdę oddani (a jest takich wielu, naprawdę wielu), a rodzice - choć - jak każdy popełniali błędy - starali się żyć wiarą, którą przekazywali dzieciom. Bywało też tak, że sami byli we wspólnotach, w ruchach i wciągali w nie dzieci, ale gdzieś po drodze, nie wiadomo w sumie dlaczego - z miłości do kogoś, z zakochania, z błędów, albo jeszcze z jakichś innych powodów - ruszyli w innym kierunku. I wreszcie są ci, których rodzice jeszcze deklarowali, że wierzą, ale w istocie sami już odeszli, jeszcze praktykowali co jakiś czas, ale coraz rzadziej, aż wreszcie ich dzieci wyciągnęły wnioski z ich wiary-niewiary i odeszły na poważnie.

Ich losy nie są statystyką, choć - jak życie każdego - mieszczą się w statystykach. Ich historie, czasem także tych jeszcze wciąż wierzących, można odnaleźć w wynikach badania IBRiS przeprowadzonego na zlecenie „Rzeczpospolitej”, z których wynika, że jeśli chodzi o młodych (18-29 lat), to negatywne nastawienie do Kościoła deklaruje 47 proc., a neutralne 44 proc. Nietrudno policzyć, że pozytywny stosunek ma… 9 procent. Nie, nie oznacza to, że tylko dziewięć procent z nich jest wierząca. Tu odsetek jest oczywiście wyższy, ale oznacza to, że ich doświadczenie Kościoła - można twierdzić, nie bez racji, że spowodowane naciskiem medialnym, wymaganiami, a także ostatnimi wydarzeniami - jest negatywne, albo nieobecne. A stąd już prosta droga do zaprzestania praktyk (co już się u wielu wydarzyło) albo odejścia z Kościoła. Odejścia częściej praktycznego, bez potrzeby apostazji, ale jednak odejścia realnego. W młodszych pokoleniach jest - wiele na to wskazuje - jeszcze gorzej. Statystyki za kilka lat, po kilku kolejnych aferach, po brzmiącym w uszach milczeniu hierarchów, po robieniu jeszcze bardziej tego samego, co od dawna nie przynosi już efektów, będą jeszcze gorsze.

Jaka powinna być na to odpowiedź? I nie mówię tylko o odpowiedzi księży, sióstr, katechetów i duszpasterzy młodzieżowych, ale także nas rodziców. Nie wiem. Nie mam zestawu dobrych, publicystycznych rad, które można zaaplikować do każdej sytuacji. Zamiast tego proponuję zatrzymanie się nad diagnozą naszej sytuacji, bo ona pomoże odpowiedzieć na pytanie, co robić dalej. Pierwszym elementem diagnozy jest to, że transmisja wiary została przerwana. Istotą problemu nie jest przy tym to, że wszyscy nagle przestali wiarę przekazywać, bo tak nie jest. Mamy wielu dobrych katechetów, wierzących kapłanów i zaangażowanych sióstr, a i wiele rodzin jest naprawdę wierzących. Transmisja została przerwana bo straciliśmy - do pewnego stopnia - wspólne, jak to określa Marcin Kędzierski „imaginarium”. Słowa, które niegdyś znaczyły coś jednego, dziś znaczą coś innego, a pewne pojęcia, które dla nas jeszcze miały pozytywne znaczenie, dla naszych dzieci (a często dla naszych rówieśników, także tych wierzących), dziś są nacechowane negatywnie. Miłość to dziś co innego niż kiedyś, a emocja ta (a do tego się znaczenie tego słowa obecne sprowadza) nie ma z Ewangelią nic wspólnego. Ofiara, rezygnacja - te słowa, które kiedyś określały kierunek życia wielu chrześcijan, a określać powinny życie każdego - dziś są nacechowane negatywnie. Heroizm zaś z tego, do czego każdy jest wezwany i każdy będzie rozliczony, stał się kwestią wyboru, którego od nikogo nie wolno wymagać. Wolność zaś okazała się nie tyle możliwością wyboru, ile obowiązkiem uznania, że każdy wybór jest dobry. Jeśli zaś ktoś uznaje inaczej to… oczywiście atakuje wolność. Cierpienie - i to także jest ogromna zmiana - z czegoś, co nie tylko jest w naszym życiu z konieczności obecne, ale co kształtuje nasze człowieczeństwo, stało się czymś, co trzeba z niego za wszelką cenę wyeliminować. Tyle że jeśli się na to zgodzimy, to nieuchronnie będziemy musieli wyeliminować także krzyż.

Świat pozbawiony cierpienia, ze śmiercią, która została wypchnięta z codzienności, i wreszcie z rozumieniem wolności, które sprawia, że każda uwaga o grzechu jest traktowana jako zamach na suwerenność jednostki, to świat, w którym religia przestaje być do pewnego stopnia potrzebna. Tam, gdzie nie ma cierpienia, śmierć nie jest doświadczana, a grzech nic już nie znaczy, odkupienie przestaje być potrzebne, a krzyż staje się absurdem, czymś, co należy wyeliminować, a nie celebrować. Prześwity na transcendencję, doświadczenie braku, które otwierały nas na religię przestają mieć znaczenie. A w sytuacji, gdy społeczna rola Kościoła przestała być znacząca, gdy jego rola kulturotwórcza przeszła do historii, a kryzys goni kryzys, nie jest wcale łatwo uzasadnić istotności bycia w Kościele, który coraz częściej kojarzy się z niewyjaśnionymi skandalami, z fałszywie brzmiącymi wyjaśnieniami zaniedbań i wreszcie z wymogami, od których niektórych - jeśli są biskupami czy księżmi - można dyspensować.

To jest świat, w którym przyszło funkcjonować naszym dzieciom, a poniekąd i nam samym. Ile razy od moich bliskich przyjaciół słyszę pytanie, jak wierzyć, skoro z wielu informacji wynika, że wiary, której się od nas wymaga, a może której sami od siebie wymagamy, nie traktują poważnie kardynałowie czy biskupi? Kardynałowie Becciu czy McCarrick to tylko niektóre z przykładów, wiadomo przecież, że nie jedyne. Nie w każdym jest wiara konieczna do tego, by wytrwać wbrew instytucji, wbrew wspólnocie, która ma wspierać, wbrew tym, którzy powinni być pasterzami, a są zwodzicielami. Tak wiemy, że to nie wszyscy, ale system był tak skonstruowany, że to nie ci wierni, podnoszący się z upadków, pokorni, a czasem po prostu próbujący robić swoje kapłani zostawali kardynałami, ale właśnie tacy. I to do obrony ich zachowań używano - tak fałszywie, ale jednak - głęboko zakorzenionej teologii kapłaństwa hierarchicznego.

Jeśli mimo to chcemy być w Kościele, jeśli chcemy do tego przekonać tych młodych i tych starszych odchodzących z Niego, to nie ma innej drogi, niż Adoracja. Tak wiem, że to zaskakująca droga, ale tego nauczyło mnie doświadczenie Wspólnoty Emmanuel. Każde działanie, każdą ewangelizację, każde zaangażowanie na rzecz głoszenia Jezusa Chrystusa trzeba zacząć od pokornego stanięcia wobec Pana. W milczącym trwaniu przed Nim, w ciszy przetykanej Słowem Bożym zmienia nam się wzrok, postrzeganie świata, naszych bliskich. I nie chodzi o to, że widzimy lepiej, że poznajemy odpowiedzi, ale o to, że uczymy się spoglądać na innych oczyma Jezusa. To jest coś, co określamy współodczuwaniem. To jest droga odpowiedzi na wyzwanie, jakie przed nami stoi. Współodczuwać z bólem, z cierpieniem, a może z zamknięciem na ból i cierpienie, z doświadczeniem i zranieniem świata, z tym, co dotyka ludzi, co ich niszczy, a co buduje. Nie oceniać, nie budować swojego ego, ale odczuć, dosłownie ich ciężary, zrozumieć je i doświadczyć ich. To wymaga także spotkania, wyjścia za swojego świata, a przede wszystkim słuchania, ale nie jesteśmy do tego zdolni, jeśli nie ma w nas owego pierwszego wsłuchania się w ciszę Chrystusa obecnego w Adoracji. Słuchania, może się mylę, można się nauczyć naprawdę słuchając ciszy w Adoracji. By być razem. I dopiero, gdy rzeczywiście doświadczymy ukrzyżowania, bólu, cierpienia, ale też radości świata, tych ludzi, którzy spoglądają na Kościół negatywnie, możemy zacząć w ogóle myśleć o ewangelizacji. Nie wcześniej. Dlaczego? Bo wcześniej to nie będzie odpowiedź na zranienia i pytania innych, ale nasze ludzkie odpowiedzi na te pytania, o których sami sądzimy, że powinny być zadawane, o których jesteśmy przekonani, że są ważne. To będą dobre rady, które czasem są zwyczajnie przemocą, a nie głoszenie Słowa, które jest odpowiedzią nie na nasze myślenie, ale na autentyczne pytania innych. To Słowa wcale nie musi przychodzić przez gadanie, ale czasem przez spotkanie, wysłuchanie, gest, opiekę czy uśmiech. A wszystko czego doświadczymy, prowadzić ma z powrotem do Adoracji, by zanieść to, czego doświadczyliśmy, Jedynemu, który jest Lekarzem, by opowiedzieć Mu o tym, co się wydarzało, by powierzyć Mu tych, których spotkaliśmy.

A wszystko to wymaga cierpliwości. Ogromnej cierpliwości. W życiu duchowym, w ewangelizacji nic nie musi toczyć się szybko. Gdy Jezus pytał Piotra, czy jest gotowy na męczeństwo, czy miłuje go tak, by oddać za niego życie, Piotr wcale nie składał (bo był już doświadczony własnym upadkiem) szybkich deklaracji, a uciekał od nich. Jezus wcale go nie krytykował, nie dociskał, nie chciał szybkich zmian, ale dał mu czas. „Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (J 21,18) - powiedział mu. Pewne rzeczy leczy wiek, do pewnych się dorasta, a Bóg może zmienić nasze i innych życie w ostatnim momencie. Robotnicy ostatniej godziny, ostatniej sekundy życia mogą nas wyprzedzać w drodze do Boga, a ich przemiana może być owocem jakiegoś nic nie znaczącego spotkania z kimś, kto chciał ich wysłuchać. I ostatecznie właśnie zbawienie każdego z osobna, może w ostatnim momencie, zbawienie, które jest jedyną odpowiedzią na wszystkie pytania, powinno być naszym celem. Sympatia dla instytucji jest z tej perspektywy drugorzędna, choć niewątpliwie pomaga.

Doktor filozofii, pisarz, publicysta RMF FM i felietonista Plusa Minusa i Deonu, autor podkastu "Tak myślę". Prywatnie mąż i ojciec.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, Tomasz P. Terlikowski

Ostatnie miesiące pokazały wyraźnie, że potrzebny jest zupełnie inny sposób mówienia o Kościele - o jego słabościach, o sprawach, które wymagają wyjaśnienia, o trudnych momentach jego historii. W najnowszej książce ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski wraz z...

Skomentuj artykuł

Pokolenie, które odchodzi od Kościoła
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.