Polityczni konwertyci
Polityka to nie religia, a formacje polityczne to nie wspólnoty wiary. Jednak problem zmiany barw partyjnych jest z pewnością sprawą sumienia. Przede wszystkim jest to kwestia wierności podjętym zobowiązaniom.
Nie kryjąc zniechęcenia pewien wyborca tuż po trzydziestce poinformował grono przyjaciół i znajomych, że ani myśli głosować w najbliższych wyborach, ponieważ nie ufa żadnemu politykowi. Jako koronny powód podał osobiste doświadczenie z politykiem, na którego oddał głos poprzednim razem.
"Wybierałem go jako przedstawiciela konkretnej partii. A on w trakcie kadencji zmienił barwy polityczne i poglądy. Dla mnie to zdrada. I niewierność. Nie chcę więcej podejmować takiego ryzyka, że wyślę do parlamentu człowieka, który nagle dokona wolty o sto osiemdziesiąt stopni" - tłumaczył pełen rozczarowania.
Okazało się, że temat porusza także wiele innych osób. Jednak nie wszyscy potępiają polityczne transfery i nawet bardzo radykalne zmiany poglądów politycznych. Przy okazji wyszedł też inny temat - podejścia polityków do religii i Kościoła.
Czy mamy prawo oczekiwać od polityków stałości poglądów? Przynajmniej na czas kadencji, jeśli zostali wybrani do jakiegoś gremium? Wydawałoby się, że to logiczne. Kandydując otrzymują mandat zaufania w dużej mierze ze względu na poglądy, które przedstawiają jako swoje.
Wyborcy wysyłają ich z nadzieją, że będą reprezentować w różnych sprawach takie samo zdanie (lub przynajmniej zbliżone), jakie im jest bliskie. Spodziewają się, że polityk będzie faktycznie ich przedstawicielem, że wypowie ich zdanie w tej czy innej sprawie.
Najlepiej w każdej, jednak realiści mają świadomość, że to nie możliwe, więc zakładają, że zgodność poglądów będzie dotyczyć przynajmniej tematów i spraw najważniejszych. Gdy nagle w połowie kadencji polityk zmienia zdanie i przynależność partyjną, czują się zawiedzeni i oszukani.
"To prawie tak, jakby ktoś nagle zmieniał wiarę i odchodził do innej wspólnoty, która mu bardziej pasuje" - porównywał wspomniany wyżej wyborca po trzydziestce.
Z punktu widzenia polityków sprawa niekoniecznie jest tak prosta i jednoznaczna. Rozmawiałem z radną, która w trakcie kadencji dość radykalnie zmieniła poglądy i przeszła do opozycji, rujnując misternie skonstruowany lokalny układ polityczny.
Oficjalnie zrobiła to ze względu na stanowisko, które jej dotychczasowe ugrupowanie przyjęło w bardzo ważnej dla miejscowej społeczności kwestii. Jednak w rozmowie ze mną przyznała, że to była tylko kropla, która przelała czarę, bo dystans pomiędzy nią a formacją, z listy której kandydowała, narastał od wielu miesięcy.
"Nie mogłam dłużej działać wbrew temu, co mówiło mi sumienie. Zrozumiałam, że to, co proponowała moja partia, nie było dobre dla mieszkańców. Próbowałam ich przekonać, ale mnie nie słuchali" - przedstawiła swoją historię, wciąż pełna rozterek.
Nie była z siebie dumna. Nadal przeżywała rozdarcie między wiernością i lojalnością wobec ugrupowania, dzięki któremu weszła do rady, a tym, co uważała za dobro mieszkańców.
Zainteresowało mnie jeszcze jedno zagadnienie. Czy odchodząc z dotychczasowej formacji musiała koniecznie przejść do opozycji? Mogła przecież zostać radną niezależną.
Pokręciła głową. "W polityce, nawet na tak niskim szczeblu, nie da się niczego zdziałać w pojedynkę. Poza tym zauważyłam, że nie tylko w tej jednej sprawie, ale także w wielu innych, bliżej mi ostatnio do tamtego ugrupowania. Może przez to, że wcześniej nie miałam takiej wiedzy, jak obecnie" - wytłumaczyła.
Polityka to nie religia, a formacje polityczne to nie wspólnoty wiary. Jednak problem zmiany barw partyjnych jest z pewnością sprawą sumienia. Przede wszystkim jest to kwestia wierności podjętym zobowiązaniom. Każdy, kto podejmuje aktywność w sferze politycznej, powinien dobrze się zastanowić, rozważyć w sumieniu i odpowiedzieć na pytanie, wobec kogo je podejmuje.
Skomentuj artykuł