Prawda o braterskim napomnieniu
Boję się ludzi, którzy z Ewangelii najbardziej pamiętają wszystkie te momenty, kiedy Jezus jest srogi i zagniewany. Tacy uważają się zwykle za szczególnie wybranych do pełnienia misji naprawiania świata, polityki, narodu, Kościoła i układania życia wszystkim wokół.
„Pamiętam jak w pierwszym roku mojego kapłaństwa prowadziłem lekcje religii w 5 klasie. Był tam chłopak, który podczas tych lekcji był największym rozrabiaką. Po pierwsze rzadko przychodził, a po drugie – jak już przyszedł, to nie wiadomo było, czym się to skończy. Tak naprawdę nie mogłem go znieść. Po kolędzie poszedłem do jego domu i pamiętam to doskonale. To było przed południem, koło 11:00. Mieszkał w dużym domu na terenie dawnego PGR-u. W tym domu, kiedy tam przyszedłem, chłopak był jedynym trzeźwym człowiekiem. We wszystkich poszczególnych mieszkaniach w tym domu, wszyscy dorośli z każdej rodziny byli pijani. To był moment, w którym od razu przeszła mi ochota do upominania tego chłopaka za cokolwiek. Już nigdy nie miałbym tego doświadczenia, gdybym tam nie poszedł. Jeśli chcesz kogoś upominać, to rób to w jego świecie. Nie wołaj go do siebie”. To historia, którą trzy lata temu publicznie opowiedział abp Grzegorz Ryś. Historia, która doskonale aktualizuje nauczanie Jezusa.
Jezus dobrze wiedział, jak bardzo zło potrafi przybrać się w szatę dobra. Był świadomy, jak łatwo głos sumienia może zostać zagłuszony przez oczarowanie grzechem, uniemożliwiając powrót do Boga. Dlatego pozostawił nam zasadę braterskiego napomnienia i odpowiedzialności za innych. „Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli nie usłucha, weź ze sobą jeszcze jednego albo dwóch”. Abp Grzegorz Ryś mówi, że kluczowe jest tu słowo „Idź!”. „Idź!” – to znaczy zobacz, jak ten człowiek żyje. Spróbuj wejść w jego życie, „spróbuj wejść w jego buty”. Zobacz realia, w jakich funkcjonuje ten, którego chcesz upomnieć. „Dopiero jak się wejdzie w ten drugi świat, to wtedy można zobaczyć, czy ma się powód do upomnienia” – mówi arcybiskup łódzki.
Boję się ludzi, którzy z Ewangelii najbardziej pamiętają wszystkie te momenty, kiedy Jezus jest srogi i zagniewany. Tacy uważają się zwykle za szczególnie wybranych do pełnienia misji naprawiania świata, polityki, narodu, Kościoła i układania życia wszystkim wokół. Często radzę takim radykalnym „naśladowcom” Jezusa w Jego srogości, by najpierw sami pokazali, że potrafią suchą nogą chodzić po wodzie, wskrzeszać umarłych, albo przynajmniej przemieniać wodę w wino. Zapominają, że „miłość nie wyrządza zła bliźniemu”, jak uczy nas dzisiaj św. Paweł. Owszem, Jezus bywał ostry, ale nie względem pogan, celników i jawnogrzeszników, ale względem kapłanów, uczonych w Piśmie, wobec polityków, a bywało, że i względem swoich najbliższych.
Spieszę uspokoić zaniepokojonych „obrońców ortodoksji”. Nie chodzi mi tutaj – broń Boże – o jakąkolwiek pobłażliwość. Oczywiście, że ignorowanie zła jest czymś moralnie nagannym. Widzimy jak brzemienne w skutkach okazało się krycie pedofilii w Kościele. W imię źle pojętej solidarności zamiatano pod dywan wstydliwe sprawy, milczano, a czasem uśmiechano się wyrozumiale, nie podając przy tym żadnego koła ratunkowego ani grzesznikom, ani ich ofiarom.
Dlatego jest oczywiste, że wobec zła nie wolno milczeć. Trzeba korygować błędy i grzechy innych. Nie wolno nam jednak zapomnieć, że sens braterskiej korekty leży w konieczności ratowania duszy, a dusza to delikatny instrument. Trzeba ciągle uczyć się, jak znaleźć drogę do serca błądzącego, biorąc sobie do serca tragizm wszystkich jego uwikłań. Trzeba podejmować wysiłek, aby wydobyć i umocnić to dobro, które z człowieka czyni tego, kim on i ona jest – synem i córką Boga. Braterskie upomnienie nie może zagasić w człowieku tlącej się nadziei i miłości. Dlatego warto najpierw „wejść w buty tego”, którego zamierzamy upomnieć.
Skomentuj artykuł