Problemy z niedowierzaniem
W Kościołach wschodnich przyjął się zwyczaj, że w dzień Wielkiej Nocy wierni pozdrawiają się wyznaniem - życzeniem: Chrystus zmartwychwstał - prawdziwie zmartwychwstał. To bez wątpienia życzenie, aby stojący naprzeciwko mnie człowiek, mój bliźni, uczestniczył w radości zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Ale to także echo tych pierwszych deklaracji uczniów Jezusa, którym Pan się ukazał, którym pozwolił się widzieć i którzy pełni radości i zdumienia dzielili się wieścią, że Pan prawdziwie zmartwychwstał. Tak jak uczniowie z Emaus.
Dlatego też podczas liturgii Nocy Zmartwychwstania uświadamiamy sobie, jak bardzo w naszej wierze zależymy od wiary uczniów Jezusa, zwłaszcza tego, który był pierwszym, prawie że urzędowym świadkiem Paschy Jezusa Chrystusa, czyli Piotra.
Od tamtego wydarzenia dzieli nas prawie dwa tysiące lat. Wrodzony naszemu pokoleniu sceptycyzm wobec przekazów historycznych każe nam się pytać, czy to aby wszystko prawda. Przecież Ewangelie w opowiadaniach o zmartwychwstaniu wykazują znaczny stopień niedokładności; niektóre historyczne szczegóły tych opowiadań pozostają ze sobą w sprzeczności.
Cóż jest dowodem prawdziwości tych wszystkich przekazów? Przecież nie pusty grób, bo on sam w sobie jest tylko i wyłącznie dowodem na to, że brakuje w nim ciała Ukrzyżowanego. Trudno jednak z tego wyciągnąć wniosek, że Ukrzyżowany zmartwychwstał. Argumentem pierwotnego Kościoła, pierwszej generacji uczniów, jest wyznanie, że oni widzieli Jezusa Chrystusa po Jego śmierci żywego. W tych przekazanych nam opowiadaniach świadkowie mówią, że Go widzieli, że pozwolił się widzieć. W ich rozumieniu było to doświadczenie a nie oglądanie jakiejś zjawy czy ducha. Bardzo mocno zostaje podkreślona w przekazach tożsamość tej postaci (ten sam z Wielkiego Piątku i Niedzieli Zmartwychwstania), realność tego doświadczenia (żadne rojenia). Ale to oczywiście nie zmienia podstawowej kwestii (która - jestem o tym przekonany - trapi wielu z nas): wierzyć, że Jezus zmartwychwstał oznacza uwierzyć, że uczniowie mówią prawdę, że Go widzieli, że się nie mylą. Jednym słowem w zmartwychwstanie proroka z Nazaretu wierzę, bo uwierzyłem Jego apostołom, uczniom. To moja decyzja, mój wybór, który zdaje się uprzedzać wysiłek intelektualny. Najpierw decyduję się na akt wiary, a potem dopiero zaczynam go opukiwać z każdej strony.
Jakie mam argumenty na rzecz mojego wyboru? Przede wszystkim nie urąga mojej racjonalności, mojej godności istoty rozumnej, fakt, że pokładam ufność w drugim człowieku. Nie odkrywam tutaj żadnej Ameryki. Postępujemy tak przy najważniejszych decyzjach w naszym życiu: małżeństwie, kapłaństwie. Ufamy.
Po drugie, kiedy czytam opowiadania ewangeliczne o zmartwychwstaniu Jezusa (ale i to Pawłowe wyznanie wiary z Pierwszego Listu do Koryntian) to sobie uświadamiam, że starym językiem (co prawda biblijnym, ale starym) trzeba było wyrazić absolutną nowość, co nie jest proste. Ileż to razy, przy opisie doświadczeń z naszego porządku mamy tę samą trudność i mówimy w końcu zrezygnowani: brakuje mi słów?
Po trzecie, oni, apostołowie, za tę swoją wiarę oddali życie: jedni dosłownie (jak Piotr, Jakub czy Paweł), inni skazani zostali na tułaczkę, wygnanie, biedę. Bycie chrześcijaninem w pierwotnych wspólnotach (jak na przykład tych w Galacji, zakładanych przez Pawła) wiązało się z wykluczeniem z cechów rzemieślniczych, a co za tym idzie - utratą dochodów. Zastanawiam się, czy ktoś jest gotów ponosić takie ofiary za mrzonki?
I po czwarte, wiara w zmartwychwstanie Jezusa wpisuje się w biblijną wiarę w Boga życia. Jest zmartwychwstanie, możliwość zmartwychwstania (nawet jeśli brzmi to głupio, irracjonalnie), rozwiązaniem skandalu śmierci. Czasami wydaje mi się, że współczesny kryzys wiary w to, że Jezus zmartwychwstał, bierze się nie tylko z tego, że podejrzliwie patrzymy na pierwszych uczniów, ale i z tego (a może przede wszystkich z tego właśnie), żeśmy utracili ten biblijny klimat wiary w Boga życia.
Ale to też paradoks - żyjemy w czasach, w których śmierć zmarginalizowano. W naszych społeczeństwach mówi się wyłącznie o życiu, ale nie o jego kresie. Nie używa się słowa "umarł’, tylko "odszedł od nas". Z kolei gdy już się o niej mówi, to w kontekście ostatecznego końca, życiowej porażki i katastrofy, a nie jedynego pewnika ziemskiego żywota: że on kiedyś dobiegnie końca. Tu, na ziemi. Nasze wysiłki, by żyć lepiej, fajniej, intensywniej tu i teraz, jakby potem nic nie było, pokazują brak wiary w podstawową prawdę chrześcijaństwa: w Boga życia, który pokonał śmierć.
Skomentuj artykuł