Przymus i tyrania w Kościele
Od lat zaciera się różnica między księdzem pracującym na parafii a urzędnikiem egzekwującym powinności obywatela względem skarbówki czy ZUSu. Nie chodzi tu bynajmniej o kontrolowanie kieszeni lecz czegoś bardziej osobistego - ludzkiego sumienia.
Od dawna funkcjonują karteczki do sprawdzania obecności na spowiedzi przedślubnej. Jednak egzekutorzy kościelni najbardziej pastwią się nad dziećmi. Zeszyciki z autografami księdza pilnującego, czy dzieci uczestniczą we mszy i nabożeństwie różańcowym już nikogo nie dziwią.
- Tak po prostu musi być, aby wytępić cwaniactwo u tych, którym zależy na świadectwie bierzmowania - tłumaczy mi jeden z wikarych. Rodzice nie protestują, bo papierek od bierzmowania przydaje się nie mniej niż prawo jazdy. Twórczo myślące dzieci znajdują obejścia. Przychodzą na ostatnie pięć minut, podrabiają podpis, proszą wyrozumiałego księdza z innej parafii, by uzupełnił wpisy. Pan Jezus, zamknięty na klucz w tabernakulum, i tak niczego się nie domyśli.
Nie zmuszać, nie straszyć, nie karać? A więc co? Przede wszystkim zastanowić się, dlaczego księdzu i rodzicom zależy na tym, by dziecko chodziło do Kościoła, bo dla dziecka nie zawsze jest to oczywiste. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, co wspólnego ma chodzenie do Kościoła z radością życia, z wychowaniem do wolności i odpowiedzialności? Najczęściej niewiele. Sami dorośli traktują niedzielną mszę jako posłuszeństwo względem przykazania, z którego ktoś ich kiedyś rozliczy, wpisując ocenę w zeszyciku uzupełnianym skrupulatnie przez świętego Piotra.
W tytule mojego felietonu pozwoliłem sobie użyć słów księdza biskupa Edwarda Dajaczka, które jak grom z jasnego nieba spadły w zeszłym roku na głowy czcigodnych księży zgromadzonych na konferencji w Łodzi. Ksiądz biskup powiedział wówczas, że dzisiejsza młodzież szuka relacji, a nie słów, ani obrzędów. Ufam, że te słowa dotarły nie tylko do księży i katechetów, przygotowujących cudze dzieci do Komunii i bierzmowania. Ufam, że za pośrednictwem internetu dotarły również do rodziców.
Od rodziców zależy, czy dzieci będą szły do kościoła tak, jak idzie się na nudny film oglądany w tłumie gapiów, czy będą tęskniły za autentycznym spotkaniem w gronie wierzących przyjaciół. O jakiej jednak przyjaźni i o jakiej relacji możemy mówić podczas stania, lub klęczenia, na mszy pośród anonimowych ludzi? Chyba jedynie o relacji z własnymi myślami, których nie udało się odpędzić w drodze do kościoła. Znak pokoju, czyli podanie komuś zziębniętej dłoni, to relacja? Gdzie jest parafia, ze snów Soboru Watykańskiego II, której życie toczy się w małych wspólnotach?
Nie chciałbym tylko narzekać. Znam wielu rodziców, którzy całym swoim życiem pokazują dzieciom, dlaczego każdej niedzieli idą do Kościoła. Nie dlatego, by nie narazić się Bogu. Nie po to, by zasłużyć na podpis świętego Piotra. Idą do wspólnoty, do której należą, do wspólnoty przyjaciół w Panu, na spotkanie z ludźmi, których znają i kochają, i z którymi wspólnie się modlą. Tęsknota za małą wspólnotą, w której znający się katolicy, pełni ducha i jednomyślni na modlitwie, wielbią Zbawiciela, jest obecna dziś w każdym wierzącym, nie tylko wśród dzieci i młodzieży. Ile takich małych wspólnot, spotykających się na Eucharystii, istnieje w naszych parafiach? Tęsknota za nimi wręcz krzyczy do Nieba jak krew biblijnego Abla.
Skomentuj artykuł