"Roma", czyli świętość z sąsiedztwa

"Roma", czyli świętość z sąsiedztwa
"Roma", reż. Alfonso Cuarón (fot. Materiały prasowe / Netflix.com)
Karol Kleczka / DEON.pl

"Roma" to film wybitny nie tylko dlatego, że nie ma w nim zbędnych scen. Choć nie podejmuje wątków wiary, to przepełnia go świętość.

Dawno nie widziałem filmu, który zachwyciłby tak jak "Roma" Alfonso Cuaróna. Zresztą nie tylko mnie, bo zgarnął dwa Złote Globy we flagowych kategoriach: najlepszego filmu zagranicznego oraz za najlepszą reżyserię. Na portalach Metascore i Rotten Tomatoes osiągnął aż 96% opinii pozytywnych po sumarycznym zestawieniu recenzji najwybitniejszych krytyków mediów angielskojęzycznych, co czyni z niego najlepszy film zeszłego roku. Dużo tych "naj" i nic dziwnego - "Roma" to film wybitny, ale nie o to chodzi.

Na pierwszy rzut oka to film wyjątkowo prosty, dla niektórych może nawet nurzący. Ponad 2 godziny oszczędnych, czarno-białych kadrów. Przypomina dzieła włoskiego neorealizmu, które znajdują wielbicieli, ale to raczej odległy gatunek dla współczesnego widza nastawionego na akcję. Brak muzyki i niewielki zespół twórców, który koncentruje się na Cuarónie, będącym zarówno reżyserem, scenarzystą, producentem, autorem zdjęć i montażu. Niemal cała fabuła rozgrywa się zresztą w tytułowej Romie, czyli zamieszkanej przez bogaczy dzielnicy Mexico City. W głównej roli nikomu nie znana 25-letnia debiutantka. Niewiele dialogów popychających naprzód fabułę, która też jest dość zwykła. Ot, lata 70. i los służącej pracującej w domu zamożnych mieszczan. Kogo to zaciekawi?

DEON.PL POLECA

Cuarón to reżyser nieoczywisty, bo obok filmów kostiumowych i adaptacji literatury młodzieżowej ("Mała księżniczka", trzecia część "Harry’ego Pottera") jest autorem kina drogi łamanego przez bildungsroman ("I twoją matkę też"), science fiction ("Grawitacja"), a nawet dystopii ("Ludzkie dzieci"). Jednak jeśli się spojrzy z perspektywy "Romy" na jego poprzednie dzieła, to widać, że ta mozaika układa się w pewną większą opowieść. Czerń i biel "Romy" zostają doskonale wysycone, bo monochromatyczny film wypełniają barwy malowane doświadczeniem uczestniczenia w czymś intymnym i prawdziwym. Widz nie musi nawet wiedzieć, że ogląda film silnie inspirowany biografią jego twórcy, ale to czuje. Cuarón faktycznie dorastał właśnie w takim domu jak dziecięcy bohaterowie "Romy", a jego obraz jest przesiąknięty przez doświadczenia osobiste, lecz genialność polega na tym, że bez usłyszenia tego wprost przeczuwamy, że całość dzieje się z perspektywy dziecka. Cuarón zaprasza nas do swojej przeszłości i dzieli się własnym życiem.

Spróbujmy inaczej zapytać o fenomen "Romy". Co to jest delikatność? Spece od reklamy pewnie przywołają puch, dźwięk fortepianu, rozlewający się krem czy różowy kolor. Dziwne obrazy, które właściwie nie wiadomo czemu miałyby nas do delikatności przybliżać. Trudno ją opisać. To taka jakość, taka cecha, którą się odczuwa samemu - delikatność po prostu dzieje się w tobie i potrzeba geniuszu, by ująć ją w formy, które można przekazać dalej komuś innemu.

Jeśli to niełatwe, dołóż sobie drugi element: intymność. Jak mówić do innych, żeby w swoim doświadczeniu zmieścić drugą, obcą sobie osobę i trafić do jej serca? Nie na zasadzie budowy wrażenia u widza, że fabuła mówi o niej czy o nim, bo to pewien rodzaj efektownego oszustwa, ale przez wprowadzenie do zamkniętej komnaty serca, której wystrój stanowią ściśle indywidualne wspomnienia. Istnieje pewna nieprzekraczalna granica, która oddziela to, co ściśle prywatne i własne, od tego, co publiczne, zaś język - także ten złożony z obrazów, a nie słów, będzie ze swojej natury poruszał się na poziomie ogólnym. Można oczywiście powiedzieć, że każda biografia jest wprowadzeniem w intymność i pomimo wielkiej popularności tego gatunku, to wielka sztuka napisać dobrą biografię, która nie byłaby tylko portretem odzwierciedlającym jakąś rzeczywistość. Chodzi o głębsze doświadczenie dzielenia z kimś losu, bycia w tym, co ona czy on przeżywa, nawet jeśli to wydarzenia obce dla nas samych.

Nie ma w "Romie" zbędnych scen. Każdą przepełniają znaczenia, które za pomocą samych zdjęć pokazują czułość i pogardę; pusty i głupi maczyzm konfrontują z siłą kobiet, która przekracza podziały klasowe; wprowadzają obcego kontekstowi widza w swojskość świata, przypominający własną codzienność. Niewielkie środki wyrażają potężny ładunek, czyniąc z "Romy" dzieło niosące nawet nie tyle historię, ile przede wszystkim emocje. W tym wszystkim jest samotna, młoda dziewczyna, wydająca się być spoza świata przedstawionego. Na jej barkach spoczywa serce domu bogatych państwa, stanowiące większość jej życia. Ona nie pracuje w tym domostwie - ona właściwie nim jest. Widać to zwłaszcza po relacjach, które Cleo ma z dziećmi. Wszystkie ufają jej bardziej niż własnym rodzicom. Po dramacie, który przeżywa rodzina, to Cleo skleja gospodarstwo. Nie robi wiele, ale to, co najważniejsze - kocha i jest czuła także wtedy, gdy ją samą doświadcza tragedia.

Film Cuaróna nie podejmuje wątków wiary, ale gdy sobie przypominam "Evangelii gaudium" - credo pontyfikatu papieża Franciszka i słowa o "rewolucji czułości", to nie umiem nie wpisać w nią "Romy". To rewolucja, do której zachęca nas wcielenie Syna Bożego. Papież pisze, że "Ewangelia zachęca nas zawsze, by podejmować ryzyko spotkania z twarzą drugiego człowieka, z jego fizyczną obecnością stawiającą pytania, z jego bólem i jego prośbami, z jego zaraźliwą radością, stale ramię w ramię. Prawdziwa wiara w Syna Bożego, który przyjął ciało, jest nieodłączna od daru z siebie, od przynależności do wspólnoty, od służby, od pojednania z ciałem innych".

W "Romie" przewija się pewna niebezpieczna mitologia służby, która nie dyskutuje z zastanym porządkiem społecznym, ale ma w niej miejsce też ruch prawdziwie rewolucyjny. Nie, nie mam na myśli tej, która jest dziełem mężczyzn. Ta faktycznie ważna dzieje się w planie kilku osób - służącej, matki i dzieci. Na nim skraca się dystans zbudowany przez stosunki ekonomiczne czy pochodzenie. W "Romie" jest ból i radość, bliskość, obecność. Twarz Cleo na pierwszy rzut oka jest wręcz przezroczysta, z rzadka rysują się na niej emocje, ale jeśli pojawia się na niej uczucie, to nie sposób się od niego odciąć, postawić poza nim. Delikatny uśmiech, radość, dojmujący smutek, lęk - każde z nich przemawia i sprawia, że towarzyszy się głównej bohaterce filmu w odległych z perspektywy fotela momentach, tym samym przekraczając nieprzeliczalny dystans dzielący wizję reżysera od przeżycia widza. Delikatność, intymność, czułość - te powracające wymiary zaginają przestrzeń dzieła i czynią z "Romy" nie film, lecz życie.

W "Romie" jest wreszcie świętość, a świętą jest jej główna bohaterka. Ta świętość pochodzi z miłości dla drugiego człowieka, to "świętość z sąsiedztwa" - jak mówi Franciszek - realizująca się w rodzicach, którzy kochają swe dzieci, czy mężczyznach i kobietach pracujących, by zarobić na chleb; "w tej wytrwałości, aby iść naprzód, dzień po dniu". Jak trudno naprawdę spotkać się z drugim człowiekiem w autentycznej relacji bezinteresownej miłości. To dopiero wyzwanie i o nim właśnie świadczy Cleo, nieoczywista święta z tak bardzo bliskiego świata wspomnień Cuaróna.

Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, doktorant filozofii na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt. Prowadzi bloga Notes publiczny.

Redaktor i publicysta DEON.pl, pracuje nad doktoratem z metafizyki na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt, pisze również w "Tygodniku Powszechnym"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Roma", czyli świętość z sąsiedztwa
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.