Sen o Komisji i najprostsza droga do laicyzacji Polski
Polska potrzebuje debaty, bo wielu z nas nie rozumie dramatu wykorzystania seksualnego, nie ma świadomości, jak głęboko niszczy on tożsamość dzieci, jak bardzo ukryty jest ten proceder, i jak wielu ludzi dotyczy. Komisja, którą powołano raczej się jej nie przysłuży.
Miałem sen. Prawo i Sprawiedliwość, wraz ze swoimi prawicowymi koalicjantami, Platformą Obywatelską, Koalicją Polską i Lewicą powołuje do komisji zajmującej się problemem pedofilii nie tylko księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, ale także Roberta Fidurę (występującego wcześniej jako Wiktor Porycki), jako przedstawiciela ofiar, Martę Titaniec, Zbigniewa Nosowskiego i Ewę Kusz, jako osoby od lat zajmujące się tematem, a może nawet Joannę Scheuring-Wielgus, żeby zachować parytet polityczny. Obok nich w komisji zasiadają prokuratorzy z doświadczeniem w czytaniu dokumentów także kościelnych, specjaliści od dochodzeń i seksuolodzy, którym przyznaje się szczególne kompetencje. I oni razem, czasem ciężko pracując, a czasem pozwalając przemówić ofiarom, dokonują głębokie przeorania polskiego myślenia o sprawach nadużyć seksualnych, wykorzystywania nieletnich. Nie, nie mówię tylko o ofiarach duchownych, ale także nauczycieli, trenerów, a niekiedy najbliższych ofiar. Gdy człowiek wchodzi w ten temat, gdy zaczyna rozmawiać z ofiarami, gdy porusza się ten temat wśród przyjaciół nagle okazuje się, jak wiele osób gdzieś po drodze swojego życia zostało skrzywdzonych, jak wielu ostrzegało się wzajemnie przed dorosłymi, którzy mogą ich skrzywdzić, ale których w ich instytucjach tolerowano, a czasem umożliwiano im działanie. Rozliczenie się z przeszłością, pokazanie mechanizmów myślenia, które je umożliwiały, rozliczenie sprawców i tych, którzy ich kryli - niezależnie od instytucji - nie tylko pomogłaby chronić nasze dzieci przed działaniami kolejnych predatorów, ale byłaby też aktem miłosierdzia i sprawiedliwości wobec ofiar. Wszystkich ofiar.
Niestety to był tylko sen. Nic takiego nie miało miejsca. W rzeczywistości było, jak zwykle. Najpierw, żeby - po emisji „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich - media odczepiły się od PiS i Kościoła powołano do istnienia komisję. Jej kompetencje są niejasne, nie do końca wiadomo, czym miałaby się ona zajmować, a tak naprawdę istotne było podkreślenie, że jej badania nie mają dotyczyć tylko Kościoła, ale wszystkich pedofilii. Bardzo to szlachetne, ale można odnieść wrażenie, że w ten sposób chciano dość mało wiarygodnie odwrócić uwagę od problemu, jakim jest krycie przestępstw seksualnych w Kościele. To jednak można by wybaczyć, gdyby nie ten drobiazg, że ta komisja, co pokazały dalsze wydarzenia, nie miała w ogóle zajmować się problemem pedofilii, a jedynie być lekarstwem na wizerunkowy problem, jakim dla rządu i Kościoła był pierwszy film braci Sekielskich. A najlepszym na to dowodem jest fakt, że choć komisję powołano, to - gdy debata medialna umilkła - zaniechano powołania do niej członków. I pies z kulawą nogą nie próbował ich powołać. Sytuacja zmieniła się zaś dopiero, gdy pojawił się drugi film braci Sekielskich, czyli „Zabawa w chowanego”. Wtedy nagle zaczęto zajmować się sprawą i powołano - część - członków komisji.
A gdy już miano dokończyć dzieła, wówczas pojawił się problem: zgłoszenie przez Koalicję Polską na członka komisji księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Dla lewicy był on nie do przyjęcia, bo jest księdzem (i guzik interesuje ich fakt, że to jeden z tych kapłanów, którzy od lat problemem się interesują i mają odwagę o nim mówić), dla PO też, bo nagle okazałoby się, że wśród księży są ludzie, którzy chcą oczyszczenia i nie boją się o tym mówić, a dla PiS - choć mogło się wydawać, że to wymarzony kandydat - okazał się zbyt nieprzewidywalny, a konkretniej niekontrolowalny. Dla każdego, kto zna księdza Tadeusza jest jasne, że - niezależnie od tego, czy zgadzamy się ze wszystkimi jego poglądami - jest to człowiek odważny, zdecydowany i nie bojący się mówić prawdy. Jednym słowem ktoś, kto w komisji, która nie ma większych uprawnień, której celem była ratowanie wizerunkowe władzy, a nie zajmowanie się problemem - byłby gwarantem tego, że komisja ta będzie miała jakieś skutki. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Tak, a nie inaczej napisane prawo sprawia, że jeśli prace tej komisji będą miały jakikolwiek skutek, to tylko wówczas, gdy znajdzie nie w niej kilku sprawiedliwych, którzy zdecydują się być głosem ofiar, którzy będą krzyczeć w ich imieniu, będą zadawać niewygodne pytania i robić to publicznie. Takie, a nie inne ustawienie komisji, sprawia, że bez takich osób komisja ta będzie tylko przykrywką. I nie ulega wątpliwości, że takim głosem, głośnym, wyrazistym, natarczywym i nieustępliwym mógł być ksiądz Isakowicz-Zaleski. I właśnie dlatego nie został powołany do Komisji. Mam wciąż nadzieję, że w obecnym jej składzie znajdzie się ktoś, kto przyjmie na siebie rolę rzecznika praw ofiar, ale… najbardziej predestynowana do tego osoba została odrzucona. I to niestety jest najlepszy dowód na to, że celem tej komisji nie jest załatwienie czegokolwiek, ale markowanie prac.
Ale jest jeszcze jeden problem, który przy okazji tej sprawy się ujawnił. Otóż tak się składa, że polityk Prawa i Sprawiedliwości, jeden z tych, którzy za księdzem Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim głosował, Zbigniew Girzyński jasno wskazał, dlaczego większość polityków PiS zagłosowała przeciwko kapłanowi z Krakowa. Powodem były naciski ze strony biskupów. To niestety jasno pokazuje, że spora część hierarchii Kościoła naprawdę wierzy, że można zakneblować ofiary, media i uniknąć rozliczenia się z rzeczywistością dzięki ochronie państwa, że dzięki tej współpracy uda się uratować dobry wizerunek instytucji i uniknąć bolesnego zderzenia z rzeczywistością. Tyle, że to nie jest prawda. Tego rodzaju postępowanie oznacza kręcenie bicza na skórę Kościoła i polityków prawicy. Już teraz tylko jedna trzecia młodych zagłosowała na Andrzeja Dudę, a za kilka lat, gdy laicyzacja - także na skutek braku oczyszczenia, korporacyjnej solidarności, skorumpowania politycznego Kościoła - jeszcze nabierze tempa, i gdy do reszty stracimy młodych - to radykalna lewica i liberalne centrum będzie zbierać frukty z bezsensownych i krótkoterminowych decyzji polskich prawicowych polityków. W dobrze pojętym interesie konserwatywnej strony sceny politycznej jest Kościół niezależny od państwa, silny intelektualnie, potrafiący sprzeciwić i wypunktować - z perspektywy wiary i katolickiego nauczania społecznego - błędy czy słabości obu stron, wiarygodny we własnym nauczaniu, miłosierny wobec ofiar, a nie sprawców i wyczyszczony z korporacyjnej hipokryzji i moralności. Taki Kościół to skarb nie tylko dla wiernych, dla konserwatywnej prawicy, ale - o paradoksie - także dla lewicy, bowiem wtedy staje się on - nawet jeśli przeciwnikiem - to poważnym, inspirującym intelektualnie i wymuszającym wysiłek intelektualny także drugiej strony.
W istocie jednak działania tego rodzaju są przede wszystkim szkodliwe dla Kościoła. Odpowiedzialność za tę niesamowitą instytucję wymaga teraz wzięcia odpowiedzialności za jej oczyszczenie, za postawienie w prawdzie, za miłosierdzie wobec ofiar. Jeśli nie zrobią tego politycy, którzy często powołują się na swój katolicyzm, to zrobią to inni, którzy - niekiedy bez satysfakcji, a niekiedy z nią - wykorzystają problem Kościoła do swoich własnych celów. Aż dziw, że polska prawica nie widzi, że ten proces dokonał się już wszędzie, i że jeśli Polska nie ma pójść drogą Irlandii, to trzeba zachować się inaczej, a proces odmiennej reakcji na skandale zapoczątkować muszą świeccy, w tym politycy. Hierarchia, z której spora część (pisałem już o tym na Deonie) ma problem z tuszowaniem owych skandali nie jest do tego zdolna, a zwykli księża - nawet jeśli są przekonani, że powinno się to zrobić (większość nie jest) nie ma żadnych możliwości działania. Długoterminowy interes Kościoła, a także (to nie jest aż tak istotne, ale warto zauważyć i to) konserwatywnej prawicy wymaga więc wzięcia sprawy we własne ręce. Jeśli się tego nie robi, jeśli zamiast tego maskuje się problem i tańczy się w rytm melodii granej przez hierarchów, to nie działa się ani na korzyść budowania chrześcijańskiej Polski, ani na korzyść Kościoła, ale przeciwko nim. Dawno temu lider Porozumienia Centrum miał powiedzieć o Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym, że jest ono najszybszą drogą do dechrystianizacji Polski. Dziś tę samą opinię można powtórzyć o Prawie i Sprawiedliwości, i jej polityce ochrony wizerunku instytucji i interesów hierarachi kościelnej, której liderem jest ówczesny krytyk ZChN Jarosław Kaczyński. Niezależnie od tego, jakie są intencje polityków konserwatywnej (a niestety coraz częściej populistycznej) polskiej prawicy, to ich działania realnie szkodzą Kościołowi. Prawica (szczególnie, jeśli skręci wyraźnie w kierunku alt-prawicowym czy populistycznym) może się sprytnie wywinąć ze skutków własnych (często wspieranych czy sugerowanych przez hierarchów) działań, ale Kościół hierarchiczny nie będzie w stanie tego zrobić, i zapłaci ogromną cenę za swoją niechęć do oczyszczenia, do zmierzenia się z wyzwaniem jakim niewątpliwie jest kwestia skandali seksualnych, do jednoznacznego stanięcia po stronie ofiar. Sojusz tronu i ołtarza, choć może oczywiście uderzyć także w tron, tym razem zaszkodzi przede wszystkim ołtarzowi.
Skomentuj artykuł