Słaby Kościół mocnych ludzi?
Pustki w kościołach spowodowane są tym, że sami wygoniliśmy ludzi z Kościoła. Dawaliśmy przez wiele lat sygnał: nie chcemy w Kościele ludzi słabych i grzesznych.
Przeczytałem tekst o Kościele, autorstwa pani Ewy Wanat w Gazecie Wyborczej. Absolutnie nie chcę z nim polemizować, uznaję go za świadectwo Jej doświadczenia naszej Wspólnoty.
Wspominam go dlatego, że choć mnie w wielu momentach wkurza i uważam go za niesprawiedliwy, to jednak nie mogę przemilczeć faktu, że Pani Ewa (choć, z mojej perspektywy wiele spraw wyolbrzymia) pisze też o wielu złych, ale zarazem prawdziwych, faktach z życia mojego Kościoła. Lektura Jej listu była dla mnie okazją do zadania sobie pytania o to, w jaki Kościół wierzę, jak próbuję nim żyć oraz jaka jest misja mojego Kościoła?
Świetną odpowiedź daje Jezus, gdy na początku publicznej działalności odczytuje swoją misję na życie z fragmentu Proroka Izajasza (Łk 4, 16-18). Jego program, z grubsza rzecz biorąc, polega na tym, że przychodzi do słabych, wątłych, wątpiących i przyszedł dać wolność tym, którzy jej potrzebują na różnych poziomach.
Patrząc na polski Kościół odnoszę wrażenie, że wcale nam nie zależy na grzesznikach i słabych ludziach. Pewnie, że ciągle słyszę, że Kościół jest na nich otwarty, ale jest ciągle podtekst: możesz wrócić kiedy się zmienisz, kiedy przestaniesz grzeszyć. Nie ma w nas - często - logiki ochrony "trzciny nadłamanej", ale jest logika elitarnego klubu, w którym są "trzciny poskładane".
Wielu znawców tematu twierdzi, że pustki w Kościele na Zachodzie są spowodowane liberalizacją poglądów czy Soborem Watykańskim II. Uważam, że jest inaczej. Pustki w kościołach spowodowane są tym, że wygoniliśmy ludzi z Kościoła. Dawaliśmy przez wiele lat sygnał: nie chcemy w Kościele ludzi słabych, grzesznych, którzy mają odwagę o tym głośno mówić.
Ludzie odchodzą, bo nie chcą mieć nad sobą kolejnego głosu, który im mówi, że są beznadziejni. Przez długie lata przestawaliśmy być świadkami Zmartwychwstałego Pana, Boga Żywego, a stawaliśmy się kustoszami rytuałów, programu religijno - moralnego.
Przestaliśmy być ludźmi, którzy mają żywy kontakt z Bogiem, a postawiliśmy na chronienie "wartości chrześcijańskich". Z doświadczenia drogi staliśmy się stygnącą lawą. Wiem, że uogólniam, że są "jednostki", które wzbudzają nadzieję, ale niestety tak wyglądają Kościoły na naszym kontynencie. Kościół "żywy" przeniósł się do miejsc, które kiedyś były misyjne, można tam spotkać coraz więcej świadków wiary w Boga żywego.
Kiedy byłem nastolatkiem, łatwo przychodziło mi mówić (oceniać), że ludzie którzy żyją poza Kościołem są sobie temu winni, że to jest kwestia ich decyzji i wyboru. Jasne, że jest to ich wybór, ale pytanie czy on wynika z ich złych intencji? Dobrze wiemy, że łatwiej kochać innych, kiedy od młodości ma się doświadczenie miłości. To nie jest automatyczne, ale bardzo ułatwia.
Teraz, kiedy jestem starszy, nie odważyłbym się na takie kategoryczne oceny tych ludzi. Dziś najpierw pytam się siebie: co jest złego w moim życiu, że odpycham ludzi? Że kiedy stają przede mną, to ja nie jestem jednoznacznym świadkiem Zmartwychwstania?
Jestem w Kościele, bo na szczęście spotkałem przed wieloma laty ludzi, których wiara i codzienność mnie zafascynowała. Pociągnęło mnie to, co mówili, bo było to naprawdę obecne w ich życiu. Chciałem z Kościoła odejść, bo spotkałem też ludzi, którzy mnie bardzo rozczarowali. Bardzo rozjechało się ich mówienie z tym, jak żyli codziennością.
Bycie w Kościele to nie tylko wiara w Boga, ale także wspólnota. Może ona w tej wierze pomóc, ale i tę wiarę w człowieku podeptać. Piszę ten tekst i czuję jego ciężar w moim życiu. Wiem, że skoro mówię: misją Kościoła jest misja Jezusa z początku Ewangelii, to jest to także moja misja. Ciążą mi te słowa, bo dziś znów dostałem komunikat: "twój sposób życia nie pomaga mi w drodze do Boga".
Nie piszę tego, jako ideał, ale jako ktoś, kto sam przyczynia się nie raz do podeptania trzciny nadłamanej.
Skomentuj artykuł