Ślub w ruinach, czyli jak żyje Kościół
Niedawno dotarły do mnie fotografie z Syrii. W zrujnowanym kościele cały czas odbywają się śluby. A wszyscy są w odświętnych strojach: takich jak nosiło się przed wojną, w czasie pokoju.
W tym samym czasie otrzymałem informację, że w tym roku w Holandii ogółem prawie 1000 świątyń zostanie zamkniętych. Niestety, nie ma pieniędzy na ich utrzymanie. Co gorsza, nie ma też wiernych, którzy by je użytkowali.
Była to wiadomość niszowa nawet w katolickich mediach. Być może dlatego, że nie bardzo wiadomo, co można zrobić z tymi świątyniami. Szczególnie wobec argumentów które zostały przytoczone przez holenderskich hierarchów. Bo jak utrzymać 1000 kościołów, w których nie ma wiernych?
Rzeczywiście, wydaje się, że dobrze jest zamilknąć w takiej sytuacji i jak najszybciej o tym zapomnieć. Najlepiej zająć się po prostu innymi problemami, gdzie jest jeszcze szansa zrobienia czegoś dobrego.
Niedawno dotarły do mnie fotografie z Syrii. Są to zdjęcia przedstawiające ceremonię ślubu.
Odbył się on w starej dzielnicy miasta Hamidija, w ruinach kościoła św. Jerzego (Mar Georgios). Kościół został zburzony przed paru laty, gdy Hamidija była pod panowaniem rebeliantów. Urządzili oni sobie w dzielnicy chrześcijańskiej główny bastion obronny przed wojskami rządowymi. Mieszkańcy - chrześcijanie - w ciągu jednej nocy musieli ratować się ucieczką. Zostali zmuszeni, by zostawić mieszkania i cały dobytek życia na pastwę zniszczenia.
Teraz mieszkańcy Hamidiji powoli wracają do ruin swojego miasta. Remontują jeden, dwa pokoje, następnie wstawiają drzwi i znajdują tymczasowe przynajmniej schronienie. "Hajat lazym tymszy" - mówią - czyli "życie musi iść naprzód". Gdzieś przecież trzeba mieszkać. Ludzie muszą jakoś przeżyć ten trudny czas "dziwnej wojny". Bo ani to wojna domowa, ani otwarcie zadeklarowany konflikt międzypaństwowy.
W tym zrujnowanym kościele cały czas odbywają się śluby - takie jak ten na fotografii. Panna młoda występuje tak, jak chce tego tradycja. W pięknej, sięgającej ziemi białej sukni ślubnej z welonem, w ręku trzyma kolorowe, żywe kwiaty. Również pan młody i jego świadek mają na sobie klasyczne garnitury i nieskazitelnie białe koszule. Wszyscy goście weselni są w odświętnych strojach: takich jak nosiło się przed wojną, w czasie pokoju.
Poszczerbione pociskami mury kościoła, bez sufitu i bez dachu, robią wrażenie groteskowej scenografii. Jak gdyby chodziło o kaprys bardzo zuchwałego scenografa. Ale ludzie mówią, że nie można przecież siedzieć na gruzach i lamentować. Trzeba żyć. Trzeba się żenić, wychodzić za mąż, zakładać rodziny. I trzeba też umieć, przynajmniej przy okazji wesela, ładnie się ubrać i wziąć udział w ślubnym korowodzie.
Warto dodać, że urządzenie ślubu w ruinach kościoła nie jest kaprysem młodych, przynajmniej nie na Bliskim Wschodzie. Nie jest to żadna ekstrawagancja, ale akt odwagi i wielkiej siły duchowej. Odbiera się w ten sposób ruinom i zgliszczom grozę. Uwalnia się ludzi od smutku tych ruin, umacnia nadzieję, że zostaną one znów odbudowane. Że czas wojny zostanie zwyciężony przez życie.
Takie śluby, świadczą o zwycięstwie nadziei nad beznadzieją zniszczeń tego miasta. Świadczą o tym, że mieszkańcy tej zrujnowanej dzielnicy nadal "bihybbu al hajat" - czyli "kochają życie".
Jeśli zdarza się okazja, to znajdzie się też świątynia. Nawet w ruinach znajdzie się ksiądz i kadzidło. Ludzie ponownie zapalą świece, a na ołtarzu zostaną umieszczone złote korony dla nowożeńców. I chociaż ołtarz będzie zastąpiony zwykłym stołem, a korony nie bedą z prawdziwego złota, to hymny weselne będą śpiewane z jeszcze wiekszą werwą niż normalnie. Także modlitwy będą odmawiane z jeszcze większym wzruszeniem i przekonaniem. Swojej radości ludzie dadzą też wyraz w głośnych okrzykach, uściskami i łzami.
Ten ślub z pewnością na to zasługuje, bo jest przecież cudem. Nasz świat potrzebuje dzisiaj takich cudów. I oby było ich jak najwięcej, bo inaczej zginiemy pod gruzami.
Skomentuj artykuł