Smartfony, nadgodziny, złośliwość. Trzy myśli matki na koniec roku szkolnego
"Jesteśmy wolni, możemy iść". To była nasza ulubiona piosenka, puszczana w szkolnym radiowęźle na każdym chyba zakończeniu roku szkolnego. Wakacje oznaczały wolność. Patrzę teraz na moje dzieci i widzę, że to doświadczenie niemal w ogóle się nie zmieniło: dla nich także koniec roku jest początkiem czasowej, ale jednak - wolności.
I gdy sobie myślę o tym roku, który wcale łatwy nie był, mam trzy marzenia. Trzy myśli o tym, jak szkoła mogłaby wyglądać, gdyby wprowadzić w niej kilka zmian. Nie chodzi o zmiany systemowe: wiadomo, że część szkoły jest jak beton, można rozbić sobie głowę, próbując przesunąć różne idiotyczne granice wyznaczone kiedyś, dawno temu i bezrefleksyjnie respektowane w kolejnych i kolejnych szkolnych rokach. Chodzi o rzeczy małe, nie regulowane ustawą, które zależą od konkretnej szkoły, jej dyrektora, rady rodziców, szkolnej społeczności.
Szkolny język? Złośliwy, chamski, nieżyczliwy
Pierwsze marzenie dotyczy komunikacji. Tego, w jaki sposób do uczniów mówią ich nauczyciele. Od razu zrobię zastrzeżenie: nie wszyscy. I rozumiem, że to nie jest łatwa praca i im dalej we współczesność, tym trudniejsza, bo trudności, które świat funduje dzieciakom, powodują, że one nie ogarniają i skutki tego nieogarniania rykoszetem trafiają właśnie w nauczycieli.
Natomiast jednego nie rozumiem: nieżyczliwej, ironicznej, złośliwej komunikacji. Oczywiście, każdy natychmiast zaprotestuje, bo przecież stara się, jak może, jednak efekty starań są różne. Gdy wchodzę do klasy na przerwie i słyszę wrzeszczącą i używającą niewybrednych epitetów panią nauczycielkę, która do klasy weszła tuż przede mną i zaczęła z marszu wrzeszczeć od progu, nagle rozumiem, dlaczego moje dziecko nie cierpi jakiegoś przedmiotu, do którego ma naturalne predyspozycje. Gdy słyszę nieustanną ironię, sączącą się z ust przemęczonych nauczycieli próbujących zdyscyplinować klasę - te wszystkie "widzę, że Adaś osiągnął już dzisiaj szczyty głupoty, naprawdę Himalaje to przy tobie nic" - sama mam ochotę krzyczeć. Gdy widzę - zupełnie niechcący, bo przecież na tych zajęciach rodziców nie powinno być, a ja jednak przez chwilę jestem - jak pani każe jednej z dziewczynek wstać i przy całej grupie zawstydza ją i ochrzania, i tym zawstydzeniem wciska w podłogę, wszyscy się śmieją, a dziewczyna chciałaby zniknąć, zastanawiam się, skąd się bierze ta dziwna, szkolna agresja, to ranienie siebie słowami, choć jednocześnie tyle się przecież mówi o przemocy.
A potem tak samo traktują się dzieci. Ośmieszają się, są złośliwe, chamskie, brutalne. Wyzywają się od idiotów, a gdy zapytasz, skąd taki pomysł, bo w domu nikt tak do nikogo przecież nie mówi - zapada cisza i dopiero dużo, dużo później dowiadujesz się, że taki jeden z nauczycieli nazywa swoich uczniów. Regularnie. A za jego przykładem - cała klasa.
Drobiazg? Nic niezwykłego? Norma? Nie ma o co robić hałasu? No więc jest. Bo widzę, jak zmieniają się moje własne dzieci, które, zanim nie poszły do szkoły, nie używały chamskich, złośliwych odzywek. A teraz nagle zaczęły. I to jest taki niechciany prezent od systemu szkolnego, który chciałabym jak najszybciej zwrócić i dostać jeszcze rekompensatę za poniesione szkody. Bo one są i są realne, choć nie widać ich tak, jak siniaków czy podartych zeszytów.
Mali niewolnicy pracujący po godzinach
Druga rzecz, o której marzę, jest jeszcze trudniejsza do zrobienia. Bo chciałabym, żeby zasadą (a nie chlubnym wyjątkiem) było niezadawanie prac domowych. Tak, dokładnie tak. Już słyszę ten chór, który krzyczy i woła: to niemożliwe, to obniży poziom, to idiotyczne, to nie do zrobienia, w głowie się tej matce poprzewracało, życia nie zna!
Niestety właśnie zna. I to dobrze. I w związku z tym wie, że to po prostu wymaga zmiany myślenia i trybu nauczania. Taka zmiana wymaga dobrej woli, trochę energii na przeformułowanie lekcji i sporo samozaparcia, bo przecież inni w systemie oświaty będą to komentować. Ale jest jak najbardziej możliwa. Na razie bowiem wychowujemy małych niewolników pracy. Dorosłym pracownikom zaleca się coraz usilniej, by nie zabierali pracy do domu. Uczy się dorosłych odpoczywania, zwłaszcza w czasach plagi wypalenia zawodowego. W tym samym czasie ładujemy dzieci po uszy w robotę: nie dość, że osiem godzin spędzi w szkole, to jeszcze z popołudnia znikną mu kolejne cztery, bo nie jest najlepszym uczniem w klasie i napisanie "krótkiego wypracowania na sześć-siedem zdań" z języka angielskiego to godzina pracy. I wcale nie żartuję.
Jasne, każdy uczeń radzi sobie inaczej. Jeden zrobi zadanie w kwadrans i na tyle oblicza je nauczyciel, dlatego może spać spokojnie; ale spora część uczniów potrzebuje nie kwadransa, ale godziny. Zegar tyka, dzień znika, frustracja rośnie, bycie przygotowanym na wszystkie lekcje, wypoczętym, z odpowiedną ilością ruchu jest jak żonglowanie płonącymi pochodniami podczas jazdy rowerem po linie. Czasem się uda. najczęściej nie.
Albo zadania na weekend. Uważam je osobiście za wołające o pomstę do nieba. I sprawdziany w poniedziałki, które oznaczają, że jeden dzień weekendu odpada z rodzinnego rozkładu wspólnego czasu. Równolegle nieustannie słychać zachęty do tego, żeby rodzice spędzali z dziećmi czas, by więcej ze sobą rozmawiać, budować relacje, bo wspólny, rodzinny czas jest bardzo ważny. Jednak gdy polega na powtarzaniu do takiej na przykład historii czy geografii, jego jakość wyraźnie spada i nikogo nie cieszy.
A więc mamy klincz: w tygodniu po południu nie da się nic razem zrobić, bo rodzice po pracy pomagają młodszym dzieciom w zadaniach lub oglądają plecy starszych przy biurkach. To klasyczny dylemat tragiczny: albo idziemy na rowery i jesteśmy razem, a dziecko jest nieprzygotowane do lekcji, albo mamy przygotowanego ucznia, ale nasza relacja psuje się i rozluźnia. W weekend, gdy większość rodziców nie pracuje i mogłaby z dzieciakami zrobić coś fajnego - nie da się, bo trzeba odrabiać zadania, robić projekty i uczyć się do sprawdzianów. W głowie jedna myśl: niech to się już skończy, błagam!
Gdy o tym mówię, słyszę bardziej uprzejme sformułowania, których sens brzmi: "upadłaś na głowę, kompletnie się nie znasz". Problem w tym, że się znam. Zdarzyło mi się trochę uczyć w podstawówce i w gimnazjum, uczę też co jakiś czas studentów i ludzi pracujących. Jestem w stanie osiągnąć efekty bez zadawania prac domowych. Wymaga to zmiany myślenia i konspektów, ale zdecydowanie się da.
Co więcej, gdy szukam przyczyn niechęci dzieciaków do szkoły, która się wyraża w "szkolnym wypaleniu" - po co ja tam idę, jaki to ma sens, nie chce mi się nawet wstać, żeby zdążyć na lekcje - jedną z nich są właśnie wiecznie wiszące nad głową prace domowe. Dla dziesięciolatka zadanie na dwie strony z czterech przedmiotów to średnio dodatkowe cztery godziny nauki dziennie - ale kogo by to obchodziło?
Kto by się tam przejmował smartfonami!
I trzecie marzenie, związane z najbardziej drażliwym tematem: telefonami. Coraz bardziej widać, że żyjemy w zupełnie innych czasach niż nasze czasy szkolne. Co trzeci uczeń ma depresję. Przytłaczająca liczba dzieciaków jest objęta opieką psychologa i pedagoga. Dlaczego? Bo dzieci o wiele za wcześnie dostają telefony z dostępem do internetu i zostają zassane przez cyfrowy świat, scrolują tiktoki i instagramy, aż im bateria nie padnie, chłonąc najbardziej dziwne i nie dla dzieci treści, które podpowiada im algorytm. Zbyt długie wystawianie się na ledowe światło ma konkretne konsekwencje: wspomnianą depresję, stany lękowe, bezsenność, impulsywność, niestabilność emocjonalną, agresję, brak uwagi i koncentracji, obniżony apetyt, zaburzenia odżywania, ataki paniki, lęk przed integracją społeczną.
Brzmi znajomo? Te wszystkie konsekwencje w mniejszym lub większym stopniu dotykają naszych dzieci. Nie da się udawać, że nie ma tematu. To potężne wyzwanie; a jednak rodzice, z nielicznymi wyjątkami, mają głęboko gdzieś fakt, że ich dzieci mają pozakładane konta w mediach społecznościowych, choć nie przekroczyły jeszcze regulaminowej granicy wieku. Instagram, Facebook, TikTok, Snapchat - minimalny wiek to trzynaście lat, ale ośmiolatkom nagrywającym rolki na placu zabaw wcale to nie przeszkadza. Ich rodzicom też nie. Przyssane do ekranu, uzależnione od dopaminy, nie wyłączają telefonów w szkole, choć powinny. A szkoły coraz bardziej boją się stawiać granice rodzicom i przymykają oko na łamanie punktów szkolnych regulaminów.
Dlatego, zanim ktoś w końcu wpadnie na to, by temat uregulować ustawowo i zdjąć z dyrektorów szkół odpowiedzialność za decyzję o zakazie używania telefonów w szkołach (oraz uwolnić tych, którzy o to dla swoich uczniów zawalczyli, od przykrego przymusu wysłuchiwania pretensji i fochów rodziców), marzę o tym, by regulacja dokonywała się na bieżąco. By ani nauczyciele, ani szefowie szkół nie bali się stawiać granic i by dzieciaki uczyć zarządzania cyfrową rzeczywistością, dobrych nawyków, zasad zdrowego korzystania ze smartfonów. To całkiem nowe pokolenie, które żyje równolegle w dwóch światach i ponosi potężne konsekwencje nieograniczonego bycia w tym z niebieskim światłem; nie można tego ignorować w szkolnej przestrzeni. I trzeba się tym pilnie, naprawdę pilnie zająć.
To naprawdę można prosto ogarnąć
Żeby w tych trzech przestrzeniach coś zmienić, można zacząć wykonywać małe kroki. One nie wymagają wielkich zmian, dużej ilości pieniędzy, energii, czasu, a mogą zrobić ogromną różnicę naszym dzieciakom, których dobrostan z roku na rok spada, statystycznie i realnie też. Być może to już ostatni dzwonek; może w przyszłym roku szkolnym nie będzie co zbierać. I choć są o wiele większe problemy, to właśnie te małe, które teraz nie wydają się pilne i w obliczu pilnych zdaje się, że można poczekać z nimi jeszcze chwilę, mogą przynieść takie konsekwencje, z których część dzieciaków będzie się zbierać do końca życia. A my, dorośli, razem z nimi.
Skomentuj artykuł