Śmierć sprawy nie kończy
Przez ćwierć wieku Kościół nie był w stanie załatwić sprawy duchownego, na którym ciążyły zarzuty o wykorzystywanie seksualne małoletnich. Przewlekłość tego postępowania jest porażająca. Ksiądz Andrzej Dymer zmarł. Jego osądzeniem zajmie się Bóg. Ale dla nas na ziemi śmierć nie kończy sprawy.
Przez ćwierć wieku Kościół nie był w stanie załatwić sprawy duchownego, na którym ciążyły zarzuty o wykorzystywanie seksualne małoletnich. Hierarchom nie wystarczały świadectwa pokrzywdzonych, nie zważali na medialny rozgłos (po raz pierwszy o sprawie tej napisano w „Gazecie Wyborczej” w 2008 roku), ani to, że kościelny sąd uznał winę duchownego. Przez całe lata powierzali mu eksponowane stanowiska – lekceważąc tym samym ból ofiar. Trzeba było dopiero skandalu w diecezji kaliskiej, serii artykułów na łamach „Więzi”, „OKOpress”, w Onecie i telewizyjnego reportażu w TVN24, by w Szczecinie otworzyły się oczy. Otworzyły, to jednak za dużo powiedziane. One tylko nieznacznie się uchyliły.
Mowa oczywiście o zmarłym we wtorek ks. Andrzeju Dymerze, za którym zarzuty wykorzystywania ciągnęły się co najmniej od roku 1995. Małoletnich miał on wykorzystywać jako dyrektor Ogniska św. Brata Alberta. Potem stał na czele zespołu katolickich szkół w Szczecinie, ostatnio zaś był dyrektorem Instytutu Medycznego w tym mieście. Przez lata korzystał z parasola ochronnego nie tylko biskupów szczecińskich (od 1995 r. jest tam już trzeci ordynariusz), ale także polityków wszystkich opcji, z którymi żył w niezwykłej wręcz komitywie.
Proces kanoniczny duchownego rozpoczął się w 2004 r. Cztery lata później kościelny sąd uznał, że istnieje pewność moralna „co do zasadności oskarżeń ks. Andrzeja Dymera o molestowanie wychowanków Ogniska św. Brata Alberta w Szczecinie w latach 1993–1995”. Nic się jednak nie zadziało. Oskarżony złożył apelację. Z polecenia Watykanu miał się nią zająć trybunał w archidiecezji gdańskiej. Postępowanie wszczęto dopiero 31 grudnia 2017 r. – po dziewięciu latach! Jednak werdyktu wciąż nie ma. I nie będzie, bo oskarżony zmarł.
Przewlekłość tego postępowania jest porażająca. Ale porażające jest także postępowanie kolejnych biskupów szczecińskich, którzy powierzali ks. Dymerowi eksponowane stanowiska. W żaden sposób nie usprawiedliwia ich to, że nie pracował z dziećmi i młodzieżą. Samo to, że pełnił odpowiedzialne funkcje, pokazywał się w towarzystwie ordynariuszy, otaczał wianuszkiem polityków i nękał pozwami sądowymi swoje ofiary, powinna być wystarczającym pretekstem do tego, by umieścić go w miejscu odosobnienia, gdzie czekałby na ostateczny wyrok w swojej sprawie.
Dopiero teraz – gdy redaktor naczelny „Więzi” Zbigniew Nosowski opisał całą sprawę w kilkuodcinkowym cyklu i powstał film dokumentalny TVN – arcybiskup Andrzej Dzięga zadziałał. Wyprzedzając emisję filmu odwołał ks. Dymera z funkcji dyrektora Instytutu Medycznego. Mylą się jednak ci, którzy dostrzegali w tym karę dla duchownego i koniec trwającej od 25 lat sprawy. Nie ma tu żadnej kary, a odwołanie było symboliczne – miało stworzyć wrażenie, że biskup jednak coś w sprawie robi. Zrobiłby, gdyby sięgnął po środki opisane w Kodeksie Prawa Kanonicznego, do których zresztą odwołują się „Wytyczne” KEP. Jak wół – w kanonie 1722 - stoi tam napisane, że „celem uniknięcia zgorszenia” ordynariusz może w jakimkolwiek stadium procesu „oddalić oskarżonego od świętej posługi lub jakiegoś urzędu i zadania kościelnego, oraz nakazać lub zakazać pobytu w jakimś miejscu lub terytorium, a nawet zabronić publicznego uczestnictwa w Najświętszej Eucharystii”. Wytyczne KEP dodają co prawda, że jeśli sprawa dotyczy czynów z przeszłości „zasada ta powinna być stosowana z zachowaniem odpowiedniej słuszności” jednak „do czasu wyjaśnienia zarzutów duchowny nie może być dopuszczony do posługi”. Szczecińska kuria potwierdzała tymczasem odwołanie z urzędu i oddalenie od „zadania kościelnego”, ale o innych środkach zapobiegawczych nie mówiła nic.
Ci – widać to bardzo wyraźnie w reportażu TVN – mają żal nie tylko do kolejnych ordynariuszy szczecińskich, którzy ze sprawą przez lata nic nie zrobili, ale także do abp. Wojciecha Polaka, z którym się kilka miesięcy temu spotkali. Chcieli, by to on – dokładnie tak jak zrobił to w przypadku biskupa Janiaka – złożył zawiadomienie o ewentualnych zaniedbaniach biskupów ze Szczecina. Prymas nie chciał tego zrobić, zachęcał ich, by zrobili to sami – a z moich rozmów z uczestnikami tego spotkania wynika, że oferował pomoc w przygotowaniu odpowiedniego pisma przez pracowników swojego biura.
To nieco inny aspekt tej sprawy, ale także ważny. Bo oto widz ma wrażenie, że ten jeden, na którego można jeszcze w tej sprawie liczyć także się odwraca. Nie zamierzam być adwokatem abp. Polaka, ale go rozumiem.
Po pierwsze, do spotkania z pokrzywdzonymi przez ks. Dymera doszło kilka tygodni po tym, jak prymas złożył zawiadomienie w sprawie bp. Janiaka i tuż po tym, jak ujawniony został list ówczesnego biskupa kaliskiego, w którym podważał on różne działania abp. Polaka. Tym, którzy nie pamiętają przypomnę: po tym jak abp Polak złożył zawiadomienie, nie odezwał się żaden biskup w Polsce! Rzecznik episkopatu przyciśnięty przez dziennikarzy stwierdził jedynie, że biskupi popierają jego działania. Tamta samotność prymasa w tak ważnej dla Kościoła sprawie aż bolała. Można było odnieść wrażenie, że jest całkiem osamotniony. Trudno się zatem dziwić, że nie chciał w sprawie Dymera zawiadomienia składać, lecz zachęcał do tego samych pokrzywdzonych i oferował pomoc swojego biura.
Inna sprawa, że słynny papieski dokument „Vos estis lux mundi” mówi wyraźnie, że zawiadomienie takowe może złożyć każda osoba, która posiadła wiedzę o ewentualnych zaniedbaniach. Pokrzywdzeni, którzy znają przebieg całej sprawy są tu najlepsi. Mają wiedzę z pierwszej ręki. Oczywiście należy się zgodzić ze stwierdzeniem, że być może nie są jeszcze na taki ruch gotowi. Ale akurat ci pokrzywdzeni mogli liczyć na pomoc prawników. Być może wychodzili z założenia, że list napisany przez prymasa zostanie w Watykanie potraktowany priorytetowo. Takie właśnie wrażenie sprawiają ich wypowiedzi. Osobiście nie sądzę, by list z podpisem prymasa miał jakikolwiek priorytet. Zresztą warto przy tym zwrócić uwagę na fakt, że po złożeniu zawiadomienia w sprawie biskupa Janiaka arcybiskup Polak dostał z nuncjatury lakoniczne potwierdzenie, że dokumenty dotarły a potem nie informowano go o przebiegu postępowania.
Jest jeszcze jedna sprawa, której postronni nie rozumieją. Fakt, że abp Wojciech Polak został powołany przez KEP na delegata ds. ochrony dzieci i młodzieży, nie daje mu żadnych specjalnych uprawnień w stosunku do innych biskupów. Ma prawo rządzenia we własnej diecezji i nic ponad to. Nie jest specjalnym prokuratorem, nie ma uprawnień śledczych. Nie może innego współbrata w biskupstwie do niczego zmuszać. Być może trzeba byłoby, aby Stolica Apostolska jakieś specjalne uprawnienia mu przyznała, ale raczej nie ma na to co liczyć.
Przeczytaj także artykuł red. Zbigniewa Nosowskiego o o. Tarsycjuszu.
Wracając do ks. Dymera. Takiej sprawy, która pierwszy raz została przez media opisana 13 lat temu, ale przez ten czas niewiele w niej poczyniono, raczej już nie ma. Nie oznacza to jednak tego, że nie ma ich w kurialnych szafach. Są. I te trupy będą z tych szaf wypadać. Chyba, że biskupi zrobią ich rzetelny przegląd i zamkną to, co zamknąć trzeba, przy okazji wyciągając konsekwencje wobec winnych. Dalsze uniki i udawania, że nic się nie dzieje, doprowadzą nas wszystkich na skraj przepaści. A jest do niej coraz bliżej.
Ksiądz Andrzej Dymer zmarł. Jego osądzeniem zajmie się Bóg. Ale dla nas na ziemi śmierć nie kończy sprawy. Co prawda oskarżony nie może się bronić, ale uczciwość wobec ofiar, uczciwość wobec całej wspólnoty Kościoła nakazuje, by abp Andrzej Dzięga rozpoczął w jego sprawie proces historyczny. Przepisy na to pozwalają i trzeba to po prostu zrobić.
Skomentuj artykuł