Szukając modelu współistnienia
To historyczna zmiana. Pierwszy wyznawca religii niechrześcijańskiej został premierem Wielkiej Brytanii. Postchrześcijańska, laicka Europa już jest wieloreligijna, a proces ten dotrze - wcześniej czy później - do Polski.
Tempo zmian jest błyskawiczne. Jeszcze piętnaście lat temu nie było pewne, czy premierem Wielkiej Brytanii może być katolik, a Tony Blair czekał ze swoim przejściem na katolicyzm aż do odejścia z urzędu. Boris Johnson, choć formalnie był katolikiem (a nawet członkiem parafii katolickiej, do której powrócił ze swoją ostatnią żoną), już żadnych emocji religijnych (bo inne oczywiście tak) nie budził. Teraz zaś pierwszym premierem Wielkiej Brytanii zostaje praktykujący i dumny ze swojej wiary wyznawca hinduizmu. Dzieje się to zaś w kraju, w którym formalnie wciąż działa wyznanie państwowe (Kościół Anglii), którego obrońcą jest monarcha.
Nie ma w tym jednak nic zaskakującego. Wielka Brytania jest już społeczeństwem wielokulturowym i wieloreligijnym, postchrześcijańskim raczej niż chrześcijańskim. Chrześcijaństwo jest tam już wyznaniem mniejszościowym, bowiem większość - według niektórych badań aż 52 procent Brytyjczyków - nie wyznaje już żadnej religii. Chrześcijan jest 38 procent (jeśli rozbić to na osobne dane to będzie to 12 procent anglikanów i 7 procent katolików), a regularnie praktykuje 5-6 procent wszystkich mieszkańców tego kraju. Chrześcijańskie świątynie, w wielu miejscach, jeśli są żywe, to głównie dzięki migrantom, którzy wbrew nieustannym ostrzeżeniom wcale nie zasilają głównie wspólnot islamskich (muzułmanów jest według danych oficjalnych około 6 procent, wyznawcy innych religii niechrześcijańskich to 3 procent), ale ratują trwanie katolickich i protestanckich kościołów. W takim świecie prędzej czy później musiało dojść do sytuacji, w której najważniejszy urząd w państwie zajął ktoś, kto chrześcijaninem nie jest.
Mnie zaś osobiście cieszy fakt, że Rishi Sunak swojej religijności nie ukrywa, że mówi o niej otwarcie, że podkreśla, że jest „dumnym wyznawcą hinduizmu”, i że w tej wierze chce wychować swoje dzieci. Doceniam też to, że - gdy składa przysięgę wierności - to w ręce bierze świętą księgę hinduizmu Bhagawadgitę, by z niej czerpać siłę konieczną do spełniania swoich obowiązków. Cieszy mnie zaś to, bo uważam, że to dobrze, gdy religia jest obecna w życiu społecznym, gdy nasze wyznanie nie jest tajemnicą, gdy ludzie - w tym politycy - mówią o tym, co jest dla nich naprawdę ważne. A do tego mam poczucie, że - mimo wszystkich różnic międzyreligijnych - coś mnie jednak z każdym innym wierzącym łączy. Tym czymś jest przekonanie (wyrażane w innym języku, w innej tradycji, w innym symbolach i terminach), że istnieje jakiś głębszy sens, cel, ukierunkowanie naszego życia, że istnieje jakieś prawo głębsze niż tylko wynikające ze społecznego konsensusu. Możemy się różnic w jego rozpoznaniu, możemy mieć odmienne poglądy na wiele kwestii, ale to dostrzeganie sfery niedoczesnej nas łączy. I warto o tym rozmawiać, szukając u innych rozpoznawania struktury świata, z której także możemy się czegoś nauczyć.
Podobny, choć zapewne nie identyczny, proces czeka nas także w Polsce. Nie, nie dlatego, że istnieje konieczność historyczna, tylko dlatego, że wielki proces migracyjny już dociera do Polski, a jako że będzie się on tylko nasilał (z powodu globalnego ocieplenia, kryzysu żywnościowego, kolejnych upadających państw i wreszcie sieci społecznościowej, która z Europy i Ameryki Północnej uczyniła synonim ziemi obiecanej), to coraz większą falą rzesze migrantów będą docierać także do naszego kraju. Już tu zresztą są. I nie mówię tylko o uciekających przed wojną Ukraińcach, którzy nieodwołalnie zmienili strukturę etniczną Polski, ale także o przedstawicielach innych nacji. Gdyby nie Hindusi, Pakistańczycy, Gruzini, Tadżycy nie byłoby w większych miastach Polski wielu usług. Gdyby nie Wietnamczycy czy Chińczycy nie byłoby pewnej części handlu. Już teraz nieopodal Warszawy mamy świątynie hinduistyczne, a warszawskie meczety rosną w siłę. Dzieci migrantów już powoli kończą szkoły, idą na studia i wrastają w tkankę społeczną. I raczej prędzej niż później zaczną wchodzić w życie publiczne, polityczne, społeczne i każde inne. A to oznacza, że musimy się przygotowywać na to, że i u nas - zapewne nieco później - premierem czy prezydentem zostanie wyznawca islamu, buddysta, a może hinduista. Politykami będą zaś ludzie pochodzący z innych krajów. Ten proces, jak się zdaje, jest nieunikniony. A tym, co trzeba zrobić, jest nie tyle przestrzeganie przed nieuchronnym, ile mądre przygotowanie. Zarówno polityczne, prawne, jak i religijne. My polscy chrześcijanie musimy się nauczyć rozmawiać z wyznawcami innych religii, dostrzegać ich wartość i znaczenie, a także poznać istniejącą już teologię innych religii, a także uczestniczyć w wypracowywaniu nowych jej ujęć. To także jest zadanie dla nas.
Skomentuj artykuł