Tak wygląda nowe życie "papieskich" uchodźców
Z niedowierzaniem przyjęli wiadomość, że Franciszek w podróż do lepszego świata postanowił zabrać właśnie ich, muzułmanów. Jeszcze dziś ze łzami w oczach wspominają chwile, kiedy zajęli miejsce w papieskim samolocie, który z Lesbos przywiózł ich do Wiecznego Miasta.
Grecka wyspa Lesbos. Oddalona o zaledwie pięć mil morskich od wybrzeża tureckiego. Przylądek nadziei dla tysięcy imigrantów, którzy na tym południowym skrawku Europy szukają ocalenia od wojny i zniszczenia, jakie niesie ze sobą trwająca od pięciu lat wojna w Syrii.
Najsmutniejsza podróż apostolska
To właśnie tam, na Lesbos, papież Franciszek kieruje swe kroki chwilę po tym, jak Unia Europejska podpisała kontrowersyjne porozumienie z Ankarą w sprawie przymusowej repatriacji nielegalnych imigrantów. Jego decyzja jest spontaniczna. Papież leci tam, by modlić się za tych, którzy nie zdołali bezpiecznie dotrzeć na drugi brzeg. By uścisnąć dłonie tych, którym się udało i których losy dziś są w rękach europejskich przywódców. I wreszcie - by wykrzyczeć światu dramat rozgrywający się każdego dnia na naszych oczach, a którego Europa próbuje nie dostrzegać.
Jeszcze na pokładzie samolotu transportującego go z Rzymu na odległą wyspę na Morzu Egejskim Franciszek mówi, że leci zetknąć się z największą katastrofą humanitarną od czasów II wojny światowej.
Na Lesbos papież nie udaje się sam. Jego gest wzmacnia bezprecedensowa obecność prawosławnego patriarchy ekumenicznego Konstantynopola Bartłomieja II oraz arcybiskupa Aten i całej Grecji - Hieronima. Przywódcy Kościoła Wschodu przebywający na wyspie ramię w ramię z Franciszkiem to wymowny znak, że pomimo wszelkich różnic można - i trzeba - obrać wspólny kierunek w imię podstawowych wartości: pokoju i sprawiedliwości.
Wizyta papieża na Lesbos to wyraz jego ekumenizmu praktycznego. Uosobienie przesłania miłosierdzia i solidarności, które trzeba okazać względem każdego człowieka, niezależnie od jego życiowego położenia czy wyznania.
Lesbos to nie tylko najkrótsza, bo zaledwie pięciogodzinna, i najsmutniejsza - jak określił ją sam Franciszek podczas konferencji prasowej w samolocie - podróż apostolska papieża z Argentyny. To bez wątpienia również jedna z najważniejszych dotychczasowych jego wizyt. Przeniknięta głębokim wymiarem symbolicznym, którego nie brak także w tym ostatnim geście - Franciszek z greckiej wyspy do Rzymu zabiera ze sobą syryjskich uchodźców.
- Dosłownie chwilę przed podróżą papieża na wyspę dowiedzieliśmy się, że pragnieniem Franciszka było powrócić z Lesbos z grupą imigrantów. Natychmiast udaliśmy się na miejsce, aby zweryfikować, czy to pragnienie ma szansę realizacji, co nie było łatwe, wymagało bowiem porozumienia pomiędzy watykańskim Sekretariatem Stanu, rządem włoskim i rządem greckim - mówi Daniela Pompei, koordynator Wspólnoty św. Idziego w Rzymie, która miała sprostać formalnościom związanym z decyzją Ojca Świętego.
Niezależnie od wyznania
Podstawowym warunkiem, jaki postawiły władze Grecji, było wybranie osób, które dotarły na Lesbos przed porozumieniem Wspólnoty Europejskiej z Turcją w kwestii przyjmowania imigrantów.
Zgodnie z obowiązującym od 20 marca turecko-unijnym układem osoby, którym po rozpatrzeniu dokumentów w centrum rejestracji hotspot nie zostało przyznane prawo do azylu, mają być odesłane z powrotem do Turcji.
- Pośród tych, z którymi rozmawialiśmy na miejscu, w ośrodku dla uchodźców Karatepe na wyspie, były osoby, pośród nich także chrześcijanie, które, choć dotarły do brzegów Grecji przed 20 marca, zostały zarejestrowane już po tej dacie, w związku z czym nie można było brać pod uwagę zabrania ich do Rzymu - komentuje Daniela Pompei, tłumacząc powód, dla którego do Rzymu papież nie zabrał rodzin chrześcijańskich, co odbiło się echem w światowych mediach.
Kolejnym kryterium było wybranie osób znajdujących się w szczególnie trudnym życiowym położeniu. I to niezależnie od wyznania.
- Sam fakt bycia uchodźcą, ucieczka z małym dzieckiem z własnego kraju w stanie wojny i konieczność podjęcia dramatycznej przeprawy, w której ryzykuje się śmiercią, to już jest ekstremalnie trudna sytuacja życiowa - mówi Daniela Pompei.
Do papieskiego samolotu 17 kwietnia wsiadły ostatecznie trzy syryjskie rodziny, w tym sześcioro dzieci. Wszyscy muzułmanie.
Hasan i Nour, Rami i Suhlia, Osama i Wafa. Rodzice, którzy, ryzykując wszystkim, postanowili kupić dla swoich dzieci miejsce na pontonie mającym umożliwić im przepłynięcie z Turcji do wybrzeża Grecji. Bilet wstępu do lepszego świata. Bez huku bomb i ciągłego strachu.
Ucieczka przed wojną
Hasan i Nour Zahida pochodzą z Damaszku. Są inżynierami. Nour to mikrobiolog. Po obronie doktoratu we Francji powróciła do pracy do Syrii. Hasan zatrudniony był jako architekt krajobrazu, pracował dla władz miasta. W Damaszku mieszkali przez trzy lata wojny. Nigdy nie mieli zamiaru opuszczać ojczystego kraju.
- Sytuacja była bardzo trudna, bo to nie było bezpieczne miejsce dla rodziny, dla małego dziecka. Ciągle czujesz strach i przerażenie, słychać bomby i w każdej chwili mogą przyjść po ciebie, zaaresztować, zaatakować - mówi Nour, kiedy w ciepłe, słoneczne popołudnie siedzimy na dziedzińcu ośrodka Wspólnoty św. Idziego na rzymskim Zatybrzu. Mija właśnie miesiąc od chwili, gdy tutaj, w Wiecznym Mieście, zaczęli nowe życie.
Był grudzień 2015 roku. Kiedy ich dom zbombardowano, zdecydowali się uciec. Nielegalnie. Bo Hasan był dezerterem.
- Nie mieliśmy innego wyjścia. Mój mąż był poszukiwany przez wszystkie komisariaty policji w Syrii, został zwolniony z pracy, bo nie chciał wstąpić do wojska i brać udziału w wojnie. Ani po stronie syryjskiej władzy, ani po stronie grup islamskich bojowników.
Sytuacja w regionie Damaszku stała się nie do zniesienia.
- Padało mnóstwo bomb ze strony islamskich ekstremistów, a z kolei syryjskie wojsko atakowało miejsca, w których żyła ludność cywilna. To my, mieszkańcy, każdego dnia jesteśmy ofiarami tej strasznej wojny - mówi Nour, spoglądając refleksyjnie na zieleń drzew na dziedzińcu rzymskiego ośrodka.
Wyruszyli w dramatyczną podróż z dwuletnim synkiem na rękach.
- Musieliśmy pokonać strefę kontrolowaną przez Daesh, z Damaszku na południe Syrii - opowiada Hasan, trzymając na kolanach śpiącego Raida. Potem przemytnicy wsadzili nas na ciężarówkę do przewożenia zwierząt. Jechaliśmy piętnaście godzin aż do Dajr az-Zaur opanowanego przez ISIS, potem kolejni przemytnicy przechwycili nas aż do Aleppo. Tam zostaliśmy zaaresztowani przez bojowników Daesh, oni chcieli włączyć nas w swoje szeregi, bo grupy islamskich ekstremistów zamierzały złapać tych wszystkich w wieku między 18. a 42. rokiem życia do walki w szeregach dżihadystów.
Cudem udało im się uciec. Za 150 dolarów od osoby przemytnicy doprowadzili ich do tureckiej granicy. Wtedy już mówiło się o porozumieniu Unii z Turcją, zaczęto zamykać przejścia graniczne.
Nowe życie
- Do Grecji przedostaliśmy się przez otwarte morze. To było bardzo niebezpieczne, ale z drugiej strony istniało bardzo realne niebezpieczeństwo, że turecka policja albo turecka straż przybrzeżna może nas złapać i zawrócić na swoją stronę.
Na Lesbos dotarli 18 marca. Zostali ulokowani w centrum dla uchodźców Karatepe.
- Sytuacja na greckiej wyspie była ekstremalna, złożyliśmy podanie o relokację. Było tam mnóstwo ludzi, około tysiąca osób, wszyscy ściśnięci. Mówiło się w ośrodku, że na rozpatrzenie dokumentów i przyznanie nam prawa do azylu trzeba będzie czekać nawet latami.
Dzięki Franciszkowi dziś żyją tutaj, pośród innych uchodźców z Lesbos, we Wspólnocie św. Idziego. Ich utrzymaniem zajmuje się Watykan. Wszystkie trzy rodziny owacyjnie przyjęto na rzymskim Zatybrzu. Dlaczego tutaj?
- Wydaje nam się, że to miejsce to klucz do bardzo szybkiego wniknięcia w środowisko i do sprawnej integracji w nowym świecie - tłumaczy Daniela Pompei, która nie tylko poleciała na Lesbos po syryjskie rodziny, ale także stale zajmuje się nimi w ośrodku wspólnotowym. Poza nauką języka dwunastu nowych mieszkańców może dzięki centralnej lokalizacji ośrodka z łatwością poznawać miasto, stopniowo zacząć orientować się w okolicy i przezwyciężyć początkowe poczucie zagubienia.
Dwuletni Raid beztrosko bawi się na dziedzińcu domu na Zatybrzu z małą Quds, córeczką Ramiego i Suhlii, którzy uciekli z regionu Dajr az-Zaur opanowanego przez bojowników Państwa Islamskiego. Wraz z nimi do włoskiego przedszkola chodzi też dwójka dzieci Osamy i Wafy, którzy podobnie jak rodzice małego Raida pochodzą z Damaszku. Także ich dom został zamieniony w zgliszcza.
- Czujemy się tutaj komfortowo. Zaczęło się dla nas nowe życie, uczymy się włoskiego, w niedalekiej przyszłości zaczniemy także szukać pracy - mówi Nour, zerkając z lekkim uśmiechem na śpiącego synka.
- Żywimy wielką nadzieję, że będziemy mogli nadal bezpiecznie żyć tutaj we Włoszech, że zintegrujemy się z włoskim społeczeństwem, zdobędziemy nową pracę i zapewnimy spokojną egzystencję naszemu dziecku - dodaje szczęśliwy Hasan.
Z niedowierzaniem przyjęli wiadomość, że Franciszek w podróż do lepszego świata postanowił zabrać właśnie ich, muzułmanów. Jeszcze dziś ze łzami w oczach wspominają chwile, kiedy zajęli miejsce w papieskim samolocie, który z Lesbos przywiózł ich do Wiecznego Miasta.
Tutaj nie brak życzliwości otoczenia i perspektyw na przyszłość. Ale przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa - tego, co w Syrii pośród szczęku broni i huku bomb było dla wszystkich trzech rodzin jedynie odległym marzeniem.
Magdalena Wolińska-Riedi - korespondentka TVP w Rzymie i Watykanie
Skomentuj artykuł