To nie osądzanie jest drogą chrześcijaństwa
Hipermoralizm, nieustanne osądzanie, pragnienie nieosiągalnych ideałów i nieustanne strącanie w przepaść tych, którzy do naszych pragnień nie dorastają - to wszystko jest drogą naszej postnowoczesnej teraźniejszości. Chrześcijaństwo, jeśli chce pozostać „znakiem sprzeciwu” musi samo także wyzwolić się z tych chorób. Inaczej nie będzie spełniać swojej roli.
Moralność - choć część chrześcijan jest o tym głęboko przekonana - wcale nie zniknęła z debaty publicznej. Nie jest też tak, że ogromna większość z nam współczesnych odrzuca zasady etyczne i pozwala się pochłonąć nihilizmowi czy relatywizmowi. Można nawet powiedzieć, że „histeria moralna”, oburzenie jest jednym z głównych elementów kształtujących naszą debatę polityczną, społeczną, a także religijną. Żyjemy - w pewnym sensie - od jednego wzmożenia moralnego (i kościelnego) do drugiego, a ich powodem może być zarówno papieski dokument, wypowiedź polityka czy kabareciarza czy obraz zaprezentowany przez artystę. Wszystko jest atakiem na moralność i nasze własne uczucia.
Jeśli coś się zmieniło, to najwyżej to, że nie żyjemy już w przestrzeni jednej moralności. Każde z plemion (nie tylko partyjnych, ale i kościelnych) ma swoje własne zasady, własne normy i własne systemy etyczne. Jednych oburza antysemityzm, innych błogosławienie osób LGBTQ+, u jednych temperaturę podwyższa rozwód czy aborcja, a u innych gwałt czy nadużycia seksualne. I niestety - choć między wieloma z tych godnych potępienia sytuacji nie ma sprzeczności - jesteśmy niekiedy tak bardzo skoncentrowani na jednych, że nie widzimy drugich. Plemienność debaty sprawia zaś, że to, co nas gorszy i oburza u innych, u swoich jest zrozumiałą słabością, wymogiem wyższej konieczności albo „szkalowaniem” i brakiem dostrzegania ważniejszych kwestii. Zastrzeżenia te w niczym nie zmieniają faktu, że żyjemy w świecie nieustannego osądzania, oceniania, moralnego wzburzenia.
Chrześcijaństwo, które - poza tym, że jak głęboko wierzę jest nośnikiem Dobrej Nowiny - zanurzone jest w świecie współczesnym, podlega tym samym zjawiskom. Nie zanika w nim pojęcie grzechu, nikt nie postuluje jego wyrzucenia z katalogu chrześcijańskiej teologii moralnej, a co najwyżej zwraca się uwagę na to, że wcale nie zawsze łatwo jest ocenić, co jest grzechem, a co nim nie jest, bo poza „normą” istnieje jeszcze świadomość i dobrowolność, egzystencjalne i emocjonalne zakorzenienie w decyzjach naszych poprzedników i sytuacja, która także wymaga uwzględnienia. Okładanie pałką grzechu nie bierze tego wszystkiego pod uwagę. Inna sprawa, że dokładnie tak samo okłada się pałką „integryzmu”, „jansenizmu” tych, którzy o grzechu chcą mówić nieustannie, i którzy są przekonani - niekiedy głęboko i szczerze - że każdy kto niuansuje, zwraca uwagę na rozwój i zmianę doktryny, jest już w istocie „cynikiem”, zwolennikiem „permisywizmu moralnego”. I jedna i druga postawa zakorzeniona jest w radykalnym pragnieniu jednoznaczności, przejrzystości i doskonałości doktrynalnej i moralnej.
Odpowiedzią na te zjawiska nie jest jak sądzę jeszcze więcej osądzania, jeszcze więcej moralizatorskich zapędów, ale bliskość. A niezwykle mocno uświadomił mi to Albert Camus, do którego po wielu latach w okresie Bożego Narodzenia wróciłem. To jego „Upadek”, ale także listy do Nicoli Chiaromonte, uświadomiły mi, że osądzanie nie jest istotą religii, że istotą religijności nie jest wiara w to, że ktoś nas osądzi, bo akurat doświadczenie osądzania przez innych mamy wszyscy. I są to często sądy ostateczne, nie znoszące usprawiedliwienia, nie dopuszczające łaski. „Religie mylą się od chwili, gdy zaczynają moralizować i zasypywać przykazaniami. Nie potrzeba Boga, żeby wymyślić winę czy karać. Wystarczą do tego bliźni, wspomagani przez nas. Mówił pan o Sądzie Ostatecznym. Z całym szacunkiem, ale pozwoli pan, że się roześmieję. Czekam nań ze spokojem: poznałem to, co najgorsze, ludzkie wyroki. Dla nich nie ma okoliczności łagodzących, nawet dobra wola jest poczytywana za zbrodnię” - mówi u Camusa sędzia-pokutnik. I to są, przynajmniej dla mnie, najbardziej wstrząsające słowa tej książki.
Odpowiedzią na nie, realną nadzieją w świecie, który - co by nie mówić - bywa dokładnie taki jak ten opisany w „Upadku” są inne słowa, słowa św. Pawła z Listu do Rzymian. „Kto będzie oskarżał wybranych Boga? Bóg jest Tym, który usprawiedliwia. Kto potępi? Chrystus jest Tym, który umarł, więcej, zmartwychwstał, jest po prawicy Boga i wstawia się za nami” (Rz 8, 33-34) - przypomina Paweł. Istotą chrześcijaństwa nie jest osądzanie, nie jest skazywanie, ale przebaczenie, przygarnięcie, Krzyż. Bóg jest radykalnie inny od nas. On nie przychodzi, by osądzić, ale by zbawić. I to jest cała nowość Ewangelii. Camus uświadamia to z ogromną siłą.
Dlaczego o tym piszę? Jakie to ma znaczenie? Otóż takie, że jak się wydaje, jeśli chcemy, żeby chrześcijaństwo rzeczywiście zachowywało swoją radykalną nowość, swoją odmienność, to musimy zrezygnować z nieustannego moralizowania, osądzania, krytykowania. Chrześcijańską drogą jest przebaczenie, miłosierdzie, empatia i zrozumienie. I to jest droga radykalnie odmienna od tego, co proponuje nam także współczesny świat.
Skomentuj artykuł