W Kościele katolickim cierpimy na chorobę dwubiegunową
Takie podejście sprawia, że wiele osób zostaje wykluczonych lub czuje się wykluczonymi z Kościoła. Takie podejście sprawia też, że jest w Kościele grupa osób, które czują się mistrzami katolickości. I ani jeden, ani drugi stan nie jest dobry.
Od małego słyszałem w kościele o moralności. O tym, co jest dobre, a co złe. Kto postępuje dobrze, a kto żyje w grzechu. Od małego słyszałem też, co mam robić. Co to znaczy dobrze żyć.
I tak, ważne było chodzenie na mszę, spowiedź, przyjmowanie komunii, bycie grzecznym, czystym, cichym. Wydawało się, że my, chodzący do kościoła i biorący czynny udział w działalności parafii, jesteśmy tymi lepszymi, tymi, którzy w wyścigu o Niebo są kilka kilometrów do przodu, bo tamci, gorsi, żyją w grzechu i są źli. Takie pojmowanie rzeczywistości powoduje co najmniej dwa problemy.
Czysty albo brudny
Mam wrażenie, że w Kościele Katolickim cierpimy na coś w stylu choroby dwubiegunowej. Ludzie albo postępują dobrze i są już prawie święci, albo są grzesznikami z biletem do najgorętszego piekielnego kotła. Albo będzie zakaz aborcji i nikt nie będzie mordował dzieci, albo aborcja będzie dopuszczona i pozabijane dzieci będą masowo rozrzucone na ulicach. Albo kobieta jest czystą szklanką, albo brudną. Przykładów pewnie można by jeszcze mnożyć.
Takie podejście sprawia, że wiele osób zostaje wykluczonych lub czuje się wykluczonymi z Kościoła. Takie podejście sprawia też, że jest w Kościele grupa osób, które czują się mistrzami katolickości. I ani jeden, ani drugi stan nie jest dobry.
Do religijnych przywódców, którzy już osądzili kobietę cudzołożną, Jezus mówi: Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień (J 8, 7). Kto z nas jest bez grzechu by kogokolwiek oceniać? Kto z nas ma w ogóle prawo by kogokolwiek klasyfikować na grupę czystych i brudnych? Kto z nas ma prawo w imieniu Boga kogokolwiek osądzić, odrzucić czy wykluczyć? W ten sposób można kontrolować (strachem) ludzi i ich zachowania, a nie kształtować serca. Poza tym, mój grzech nie definiuje tego jaki jestem. Grzech jest zły, ale nie można sądzić, że popełniający go człowiek też jest zły.
Być może chcielibyśmy, żeby tak było, ale ten świat nie jest czarno-biały. Każdy z nas ma w sobie trochę bieli, trochę czerni, a nawet trochę różnych szarości. Ten świat, ci ludzie, my nie postępujemy tylko dobrze, albo tylko źle.
Czas więc zmienić ten sposób nauczania w Kościele, który prowadzi do tak jednoznacznych, osądzających i wykluczających postaw wobec innych osób.
Wyglądanie ważniejsze niż duchowość
Ten sposób pojmowania rzeczywistości sprawia też, że bardziej opłacalne dla nas, członków Kościoła, jest pobożnie wyglądać niż żyć prawdziwie w relacji z Bogiem.
Naturalne jest to, że chcemy być przyjęci, zaakceptowani i dobrze widziani w grupie, w której żyjemy. Jeśli ta grupa (wspólnota) ocenia nas poprzez naszą religijną aktywność, będziemy się głównie na tym skupiać. I tak, premiowane będzie chodzenie na nabożeństwa, pielgrzymki, przyjmowanie Komunii Świętej, chodzenie do spowiedzi czy mówienie wierszyków biskupowi. Możemy to robić w nieskończoność, czując się częścią tej lepszej części peletonu, ale na końcu może się okazać, że było to zgubne, bo co prawda dobrze i katolicko wyglądaliśmy, świetnie prezentowaliśmy się jako członkowie Kościoła Katolickiego, ale nie poznaliśmy Boga.
Wiele osób zostaje wykluczonych lub czuje się wykluczonymi z Kościoła.
Z drugiej strony, relacja z Bogiem rządzi się podobnymi prawami jak ta z każdą inną osobą. Nie zawsze jest cudownie, nie zawsze chcemy wyrażać swoją bliskość w dany (premiowany) sposób. Czasem ktoś w tej relacji wychodzi poza ramy dobrze ocenianych postaw katolickich i w ten sposób może już nie być tak dobrze widziany w swojej wspólnocie mimo tego, że jego relacja z Bogiem jest prawdziwa i głęboka. Widziałem już dużo osób będących blisko Boga, a równocześnie drastycznie naruszających nasze katolickie wyznaczniki dobrego wizerunku.
Praktyki religijne powinny być wynikiem relacji z Bogiem, a nie jej wyznacznikiem. Niestety stało się inaczej. Patrzymy na praktyki, by określić wiarę danej osoby, a to nie zawsze idzie ze sobą w parze. W ten sposób duchowni patrzą na statystyki uczestnictwa w Mszach, tłumy udające się na pielgrzymki czy liczbę rodzin przyjmujących księdza po kolędzie. Przyjmują to jako miarę swojego sukcesu duszpasterskiego i w ten sposób naciskają lub promują ten sposób zaangażowania czy taki sposób wyglądania na katolika. Mało kto za to pyta o osobistą relację z Bogiem. Wydaje się też, że mało komu zależy na prowadzeniu ludzi w tej relacji. Mało kto promuje zaangażowanie w głęboką pracę duchową, osobiste doświadczenie czy spotkanie Boga.
Może przyszedł czas, aby przewartościować nasze standardy?
Skomentuj artykuł