Wiara dorosłych w Kościele zranionych
Wiara dorosłych i Kościół empatyczny, rzeczywiście otwarty to może być efekt trudnego doświadczenia przejścia przez dramat kryzysu związanego z ujawnianiem skali nie tylko molestowania seksualnego wewnątrz Kościoła, ale też systemowego jego krycia.
Od kilku tygodni spotykam się, rozmawiam, koresponduje z osobami „zranionymi” w Kościele, a może lepiej powiedzieć z (tak ich określa Robert Fidura) „nieumarłymi”. Ich historie, jedna w drugą są wstrząsające. Nie, nie będę ich cytował, nie będę się odwoływał do dramatycznych wspomnień, bo wiele z tych opowieści zostało mi powierzonych w sekrecie, z prośbą, by nie opowiadać ich dalej, by nie ranić osób, które wewnątrz Kościoła, od Jego ludzi otrzymały już naprawdę wiele bólu. Ale mogę powiedzieć, że te listy, spotkania, rozmowy zmieniają perspektywę, uświadamiają nie tylko, że jako Wspólnota Kościoła musimy się zmienić, ale też, jak bardzo zmienić i pogłębić się musi nasza, osobista wiara.
Ta świadomość staje się zaś szczególnie mocna, gdy wyjdę z tego świata poranionych, skrzywdzonych (a często krzywdzonych nadal poprzez niedowierzanie, ocenianie, wykluczanie) walczących o swoją wiarę zranionych i zaczynam stykać się nie z ich (i moimi także) marzeniami o przygarniającym, ogarniającym modlitwą, wyrozumiałym, ale i sprawiedliwym wobec sprawców, ale z kościelną rzeczywistością Anno Domino 2020. Tu wciąż nie brakuje wiernych i kapłanów (wierzę, że szczerze przekonanych, że robią to, do czego zobowiązuje ich wiara i nauczanie Kościoła) ślepo broniących biskupa Edwarda Janiaka, oskarżających osoby zgłaszające trudne sprawy do nuncjatury, ale i do mediów (strzeżonego Pan Bóg strzeże, a instytucje kościelne już wiele razy pokazały, że warto dopilnować, żeby sprawa nie mogła być zakopana pod dywan) o donoszenie czy niszczenie Kościoła i Ojczyzny, przekonujące, że w tej sprawie trzeba się tylko modlić (to też, żeby nie było wątpliwości trzeba), a sprawiedliwość wobec kapłanów zostawić Bogu itd.
Tu nadal biskupi milczą, nuncjatura jakby rozpoczęła długie rzymskie wakacje, albo zapadła w wieczną, neapolitańską sjestę i tylko media co jakiś czas donoszą o kolejnym biskupie, który ma problem z tuszowaniem spraw, z mobbingiem, z dziwnym promowaniem wyrzuconym za zachowania seksualne z innego seminarium klerykiem, którego chroni się mimo, że jest on oskarżony o molestowanie dzieci w szkole. A potem zapada cisza przerwana oświadczeniem rzecznika Konferencji Episkopatu Polski, z którego nic nie wynika.
W takim świecie coraz częściej pada pytanie o to, dlaczego w takiej instytucji jeszcze trwać? Dlaczego nie wystąpić, by nie uwiarygadniać systemowych struktur? Dlaczego wciąż być w Kościele? I nie mówię o pytaniach ludzi, dla których pedofilia i dramat ofiar jest tylko pretekstem do uderzenia w Kościół, ale o szczerych pytaniach ludzi, którzy niekiedy sami doświadczyli zranienia, a niekiedy nie radzą sobie z tym, co się dzieje, o wątpliwościach, o których opowiadała kiedyś Marta Titaniec, ale które dotykają wielu, naprawdę wielu. I nie mówię tylko o świeckich, ale także o księżach, którzy niekiedy piszą (do mnie też), że mają już dość, że nie widzą sensu, że nie rozumieją, co się dzieje, i że nie takiego Kościoła doświadczali przez lata. Kryzys jest naprawdę głęboki, choć być może wciąż jeszcze nie dotyka większości, bo ta pogrążona jest jeszcze w zaprzeczaniu i bagatelizowaniu. Im jednak więcej będzie takich spraw, im świadomość jaka będzie skala krycia, tym takich pytań, zadawanych z bezsilności, a czasem z wściekłości będzie więcej, i tym więcej osób będzie odchodzić od Kościoła, od wiary, od Boga wreszcie.
Ten kryzys, niewątpliwie bardzo głęboki, jest jednak szansą dla wiary, dla ludzi wierzących, szansą do odnalezienia prawdziwej wiary, wiary czystszej, bardziej bezpośredniej, mniej zakorzenionej w ludzkich układach i instytucjach. Proces przejścia od wiary dziedziczonej, przekazanej, wiary zakorzenionej w pięknie i szlachetności instytucji ku wierze, która jest zaufaniem - bezwarunkowym, ale dokonywanym w istocie w samotności, choć także we wspólnocie tak samo wybierających grzeszników - jest bolesny, ale w istocie prowadzi do prawdziwej wolności. Nie jesteśmy w Kościele dlatego, że to ważne dla Polski miejsce, nie jesteśmy w Nim, bo tak są fantastyczni ludzie (choć w wielu miejscach są), i nawet nie dlatego, że nasi pasterze są fantastycznymi ludźmi, jesteśmy w Nim, bo tak w ciemności naszego grzechu, naszych upadków, a może w momencie, gdy nasz faryzeizm zderzył się ze ścianą naszego grzechu i w pył rozpadło się nasze zadufane w sobie postrzeganie samych siebie, to właśnie tam spotkaliśmy Jezusa, który z miłością i miłosierdziem podniósł nas, wybaczył i bez słowa zarzutu zapytał, jak Piotra, „czy mnie miłujesz?” Kościół w takim momencie staje się nie tyle gwarantem mieszczańskiej moralności, nie tyle miejscem, gdzie spotykamy ludzi podobnie myślących, podobnie postrzegających rzeczywistość (i z którego możemy z satysfakcją wypędzić tych, którzy myślą inaczej) i podobnie definiujących zagrożenia, a także dających nam poczucie bezpieczeństwa, ile przestrzenią doświadczenia bezwarunkowego miłosierdzia od Boga.
Wiara w Boga przestaje mieć głównie wymiar społeczny (choć mam świadomość, że ma ona także ten wymiar i jest on istotny), a przekształca się w samotny akt ostatecznego zaufania Bogu. Tak, jak zrobił to Abraham, jak zrobił to Mojżesz, jak zrobił to Piotr czy Paweł. W ciemności grzechu, braku nadziei, żalu musimy wybrać Boga i pójść za Nim. Doświadczenie grzechu ludzi Kościoła, strukturalnych problemów, choć także jest trudne, jeszcze przyspiesza proces odchodzenia od wiary pozornej, bo sprawia, że nie opieramy się w naszym myśleniu i postrzeganiu Boga na ludzkich zastępnikach, ale na Jego doświadczonej i przeżytej miłości.
Przejście tej drogi, dostrzeżenie (trudny proces dostrzegania) własnego grzechu, własnej bezsilności, własnych poranień, ale przede wszystkim spotkanie Jedynego, który jest Miłosierny, otwiera na innych poranionych, pogubionych, odmienia także nasze postrzeganie siebie w Kościele, a co za tym idzie nasze kościelne głoszenie. Człowiek, który przeszedł drogę ciemności, zagubienia, braku nadziei, potrafi inaczej spoglądać na ofiary, ale też na tych, których Bóg stawia na jego drodze. Odkrycie zaś, którego dokonał Piotr, gdy Jezus spojrzał na niego w ogrodzie arcykapłana po trzykrotnych zaparciu, że Bóg patrzy na mnie z miłością niezależnie od tego, co zrobiłem, pozwala szukać - najlepiej przed Najświętszym Sakramentem - umiejętności spoglądania na innych wzrokiem, jakim patrzy na nas Jezus. Dopiero taka reforma zmieni realnie Kościół. Wierzę, choć nie jest to wiara łatwa, że dotrzemy do tego miejsca, że te kolejne lata zmagania się z bożkami naszych instytucji, naszych estetyzmów, naszych obron, doprowadzą nas do Ziemi Obiecanej.
Skomentuj artykuł