Wierzę w Kościół ludzi, których Bóg kocha bezwarunkowo
Kilka dni temu brałam udział w bardzo pozytywnym wydarzeniu. Weekend kobiet, organizowany przez Martę Jędrzejewską (Ludzi Pełnych Życia), który ściągnął do Gdyni wiele wspaniałych i spragnionych wartościowych treści kobiet. Co się wydarzyło w Gdyni, zostaje w Gdyni. Pracuje we mnie jednak pewien temat. Wierci mi dziurę w sercu, nie daje zepchnąć się w niepamięć, ale krzyczy, domagając się konkretnej reakcji.
Św. Ignacy Loyola zachęca do praktykowania wdzięczności. Od tego zaczyna się jego rachunek sumienia, bez owego pierwszego kroku, nie zaleca ruszać dalej. Choć nie mam problemu z dziękowaniem za wydarzenia minionego dnia, za moich bliskich, przyjaciół, nie mam też oporów by dziękować za dobro, które płynęło z trudnych doświadczeń, to jednak na weekendzie jedna rzecz we mnie trzasnęła. Podziękuj za siebie. Podziękuj za to jaka jesteś: ważna, wyjątkowa, kochana. Pfi, powie ktoś. Gadki szmatki, coaching i rozmycie chrześcijaństwa. Co jeśli nie?
Psalm 139 mówi: dziękuję, że stworzyłeś mnie tak cudownie, godne podziwu są Twoje dzieła! Czy potrafię mówić tak do siebie i o sobie? Czy wierzę w to, że Bóg stworzył mnie na swój obraz, że jestem do Niego podoba, nie tylko dzień po spowiedzi, ale też wtedy, gdy jestem od Niego daleko? Czy wierzę w to, że On kocha i akceptuje mnie w pełni? Czy wierzę w to, że duchowość to nie jest jakiś tam stopień opanowania tej czy innej wiedzy czy umiejętności, nie jest wskaźnikiem pobożności i religijności, ale poznaniem samej siebie, tak bym mogła też poznać, pokochać, słuchać Pana Boga, który mnie stworzył? To wcale nie jest takie proste…
Wiele słyszymy w ostatnich dniach o świętości. Czy świętym może być ktoś kto nie pokochał siebie? Ten, z którego wylewa się jad, zmęczenie, cierpiętnictwo dla samego umartwiania, kto nie dba o siebie, bo tak zakręcił się wokół usługiwania innym, że zajechał swoje ciało, psychikę, ducha? Chyba nie, wszak przykazanie miłości mówi by kochać bliźniego, jak siebie samego. Poznanie i pokochanie siebie jest niezbędne by móc ruszyć z miejsca. To nie jest łatwy, bezproblemowy proces. To nieustanna nauka przyjmowania siebie, zatrzymania, wsłuchiwania we własne serce. To jest niesamowicie trudna sztuka w świecie pełnym hałasu, zamętu, oczekiwań (cudzych i własnych), w świecie nastawionym na osiągnięcia i efektywność, w którym dobro konkretnego człowieka jest ostatnim punktem na długiej liście oczekiwań.
Słyszę już głosy oburzenia pewnej części katolików… Kiedyś takich rzeczy nie było! Tak i nie. Pismo Święte nie powstało wczoraj, choć jeśli słuchaliśmy jego interpretacji od ludzi, którzy nie kochali samych siebie, to jak mogli pomóc nam poznać kochającego Boga? Warto zwrócić dziś uwagę na to, czego i kogo słucham, kogo uważam za swój autorytet nie tylko na drodze wiary, ale też zwyczajnej codzienności. Może czas zacząć słuchać Boga, który mówi, że godne podziwu są Jego dzieła… Tego, który mówi: przyjdziecie utrudzeni i obciążeni, a Ja was pokrzepię. Bóg nie chce naszego smutku, cierpienia, wyczerpania, zajechania się w każdej możliwej dziedzinie życia!
Żeby dać coś innym, trzeba to najpierw samemu mieć. By być cierpliwym dla rodziny, trzeba np. się wyspać. Nauka miłości rozwija się najlepiej wtedy, gdy sami pozwalamy się kochać i otoczyć troską przez innych. Jeśli nieustannie działasz na oparach siły, w końcu się spalisz, zostaną tylko zgliszcza.
Świętość zaczyna się od pokochania samego siebie? Wierzę, że tak! Moim ogromnym pragnieniem jest powiedzenie samej sobie: wierzę, że Bóg stworzył mnie z miłości i do miłości. Wierzę, że jestem Jego doskonałym dziełem, że nie jestem wybrakowanym półproduktem z wadą producenta. Wierzę w Kościół, który składa się z ludzi, których Bóg bardzo kocha. Wierzę, że wiara, nadzieja i miłość to nie tylko puste słowa, ale moja realna droga do bycia szczęśliwą, spełnioną, pełną życia. Wierzę, że Jezus chce mojego szczęścia.
Niech te słowa nie będą pustym sloganem. Niech wiercą dalej dziurę w sercu, aż dowiercą się tam gdzie trzeba…
Skomentuj artykuł