Wracać do domu, by słuchać przed mówieniem
Słuchanie przed mówieniem to pierwsza zasada dialogu, do której z uporem maniaka wracamy w Ruchu Spotkań Małżeńskich. Myślałam o niej dużo podczas minionego weekendu, który spędziłam w Tarnowie na Kongresie Nowej Ewangelizacji zorganizowanym pod hasłem: ‘Wracam do domu’.
Mam to szczęście, że piszę ten tekst właśnie w domu. Łeb mi pęka, gardło boli, ale mogę siedzieć na kanapie z laptopem na kolanach, zaopiekowana od stóp do głów. Sześcioletni syn zrobił mi serduszka z sera żółtego, bym coś przegryzła. Mąż przed wyjściem do pracy otulił mnie kocykiem, najstarszy syn zaopatrzył w herbatę z nieprzyzwoitą ilością miodu (bo jego zdaniem to najskuteczniejsze lekarstwo na wszelkie smutki), a córa obiecała wrócić ze szkoły czym prędzej, bym nie musiała z łóżka wychodzić co 5 minut do najmłodszego z rodzeństwa. Zaopiekowana. Otoczona troską. W kokonie dobrych, ożywczych więzi. W takim domu mieszkam. Takim domem jest też dla mnie Kościół. Mam to szczęście? Błogosławieństwo? A może przede wszystkim łaskę patrzenia na swoje otoczenie przez Jezusowe, miłosierne okulary? Jakakolwiek odpowiedź by nie była, to nie zmienia to faktu, że domy miewamy bardzo różne, a doświadczenia z nich wyniesione potrafią być radykalnie odmienne. Do niektórych domów nie chce się albo nie można wrócić.
Do Tarnowa jechałam z otwartą głową i sercem. Właściwie nie miałam żadnych oczekiwań ani specjalnych nadziei, że dowiem się, co zrobić, by ludzie chcieli odkryć w Kościele swój dom na nowo. Nie mam ani krztyny wątpliwości, że ten temat jest zbyt skomplikowany, by dało się go ująć w kilka prostych recept i krótkich referatów. Ale jest to dla mnie osobiście bardzo ważne zagadnienie. I jak to dobrze, że coraz częściej zaczynamy o nim ze sobą szczerze, otwarcie i na różnych płaszczyznach rozmawiać! Bo choć sama jestem rodzicem małych dzieci, które w Kościele czują się bardzo ‘jak u siebie w domu’ (jeszcze?), to przecież tak wielu bliskich mi wspaniałych, wierzących ludzi dźwiga dziś w sercu dojmujący ból odejścia od wiary swojego syna lub córki! I to wywołuje rozmaite konsekwencje w życiu całego Kościoła. Jest to więc temat, który jest żywy, wieloaspektowy i dotykający każdego. Ucieszyłam się więc na okazję wysłuchania refleksji i świadectw dotykających tego zagadnienia z bardzo różnych perspektyw. W programie kongresu znalazły się bowiem głosy i duszpasterzy, i rodziców, i rozmaitych ekspertów (m.in. od psychologii/dogmatyki/wizerunku – różnorodność prelegentów była doprawdy fantastyczna! Tu ukłony należą się zwłaszcza ks. Krzysztofowi Porosło, który był – z tego, co zrozumiałam – głównym kompozytorem tej trzydniowej symfonii). Ale przede wszystkim głos dano młodym. I to ten aspekt był dla mnie osobiście największą wartością kongresowego czasu.
W piątek moją szczególną uwagę przykuło świadectwo dziewczyny, która od malucha rosła otoczona wspólnotą. Dobrymi przykładami, żywą wiarą, zaangażowaniem. Ale i tak to nie uchroniło jej od odejścia z Kościoła. Czego zabrakło? Dostrzeżenia, że dzieci w pewnym momencie przestają być dziećmi; przestrzeni, by przeżywać wiarę na swój sposób, a nie tylko w ten, jaki rodzice uznają za najlepszy; dojrzałego mentoringu, który pozwala odkrywać w sobie potencjał i brać odpowiedzialność za swoje życie; słuchania... Z kolei w niedzielnym panelu młodzi ludzie (Monika Dubiel, Jan Paciorkowski, Michał ‘Pax’ Bukowski) mówili o tym, jak łatwo dziś wieść podwójne życie – chodzić na religię, należeć do oazy, jeździć po uwielbieniach, a równoległe kraść, hejtować i ‘żółcić’ papieża na tiktoku. Pokazywali, jak wiele w ich otoczeniu jest nienawiści, pustki, samotności i jak bardzo my, dorośli, tego nie widzimy. Doceniali diagnozy dotyczące np. przeobrażeń ich systemów wartości czy zmian mentalnych, o których słuchali podczas sobotnich wystąpień i dorzucali własne postulaty (np. dotyczące nudy i nieadekwatności tematów poruszanych w przestrzeni kościelnej). Urzekała mnie w ich świadectwach głęboka wiara, autentyczność i brak roszczeń czy pretensji do pokolenia swoich rodziców. Raczej stwierdzali fakty: „Nie mówicie naszym językiem i – z całym szacunkiem – nikt z nas nie chce, byście próbowali mówić tak jak my. Bądźcie sobą, bądźcie żywymi świadkami Jezusa, bądźcie autentyczni, a ewangelizację młodych zostawcie nam. Dajcie nam tylko swoje zaufanie i poświęćcie uwagę na nasze potrzeby. A w domu – wasz czas, słuchanie i docenienie”.
Tak na marginesie, szkoda, że wypowiedzi tych młodych ludzi nie słuchali przeciwnicy religii w szkole. To oczywiście w ogóle nie był temat ich świadectw, to nawet nie był wątek jakiejkolwiek refleksji, a jednak bardzo mocno wybrzmiało, jak to właśnie katecheci potrafili trafić do zbuntowanych, pogrążonych w depresji, samotności, pornografii czy w innych bagnach nastoletniego życia chłopaków. Jak ta wyśmiewana religia dla niektórych z nich stała się szansą, by zmierzyć się z refleksją nad sensem swojego życia i podjęciem realnej walki o swoją godność. I ci młodzi, piękni ludzie bardzo klarownie i dobitnie w swoich świadectwach pokazywali, że oni pragną Pana Boga dokładnie tak samo jak to czy inne pokolenie. Tylko, że zmieniło się otoczenie, ba, zmieniły się nawet ich mózgi. I choć dobra nowina wciąż jest potrzebna, aktualna, życiodajna, ważna do usłyszenia, to nie można ignorować tego, jak zmienił się świat.
Konflikt pokoleń to naturalny etap w życiu każdego człowieka. Sęk w tym, że z powodu drastycznej, nie mającej porównania do żadnego innego wydarzenia w historii ludzkości zmianie społecznej – a mam na myśli całokształt wpływów technologicznych, jakie sobie współczesny człowiek zaaplikował – coraz szybciej zmieniają się świat i pokolenia (kiedyś mówiono o przedziale 25 lat, dziś między młodymi z generacji Z a tymi z Alfa wyróżnia się tylko 5 lat różnicy). Nałóżmy na to drastycznie zmieniające się warunki komunikacji, stylu życia i hierarchii wartości, a bez trudu zauważymy, że znalezienie wspólnego języka porozumienia staje się kompletnie nowym wyzwaniem. Boża rada jak budować dobry świat międzyludzkich relacji jest jednak niezmiennie trafna i zaczyna się od Słowa: ‘Słuchaj’ (Pwt 6, 3 i n.).
W Ruchu Spotkań Małżeńskich wiemy, że tworzenie sprzyjających warunków do słuchania jest szalenie istotne w każdym dialogu. Ponieważ młodzi często mówią do nas w stylu i o rzeczach, które dla nas, starszego pokolenia, są trudne do przyjęcia, tworzenie takich sytuacji jak tarnowski kongres bywa jedyną szansą na realne usłyszenie ich głosu. Gdy młodzi dostali mikrofon i czas do swojej dyspozycji, a audytorium musiało zamilknąć, mieliśmy unikatową szansę, by wysłuchać ich historii do końca i zmierzyć się z czasami niewygodnymi spostrzeżeniami. Nie sądzę, by wielu z nas z własnej i nieprzymuszonej woli poświęcało swój czas, by poznawać świat młodych, wędrując w meandrach social mediów czy nasłuchując, o czym mówią w swoich licznych live'ach, podcastach, muzyce itd. I to nie jest zarzut. To stwierdzenie faktu. W świecie, w którym każdy bez umiaru śle w świat swoje oświadczenia i przemyślenia, prawdziwe, głębokie zrozumienie kogokolwiek staje się nie lada wyzwaniem. Nie da się tego osiągnąć w cyfrowym świecie, co nie znaczy, że można dziś ignorować tę część życia, która dzieje się w sferze wirtualnej.
Panel młodych na kongresie zakończył się postulatem stworzenia kongresu o tej tematyce, ale nie dla rodziców, tylko dla dorosłych dzieci, które odeszły z Kościoła. I myślę, że jeśli do niego dojdzie, to będzie to jeszcze jeden widoczny znak, że Duch Święty hulał w Tarnowie na potęgę. Bo jeśli w jego programie pojawi się panel, w którym rodzice będą mogli w spokoju opowiedzieć o swoich potrzebach, emocjach, bólu i nadziejach, to być może i młodzi zaskoczą się tym, co usłyszą. I może okaże się, że w tym naszym domu ciągle łączy nas Miłość, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli dotyczy to takiego challenge'u jak dogadanie się Millenialsa z Alphą.
Skomentuj artykuł