Zmartwychwstanie i wskrzeszenie
Dawno temu miałam koleżankę. Miała niezły głos, lecz była nieśmiała. Bardzo chciała śpiewać w scholi. Żeby dodać jej odwagi, zapisałam się z nią. Przed mszą siadaliśmy z księdzem-dyrygentem w sali prób, dyskutując o czytaniu na dany dzień. Raz wypadł temat wskrzeszenia Łazarza i ksiądz zapytał: Czym różni się wskrzeszenie od zmartwychwstania?
Podzieliłam się refleksją: "Zmartwychwstanie jest bardziej naturalne. Rodzimy się, umieramy, zmartwychwstajemy tj. rodzimy do nowego życia. To konsekwentny ciąg zdarzeń. Wskrzeszenie nie jest naturalne, gdyż oznacza powrót do dawnego życia na ziemi. Wymaga specjalnej interwencji Boga". Usłyszałam: "No z tym naturalnym to może nie przesadzajmy...!"
Miałam wrażenie, że palnęłam coś wysoce niestosownego. Zrobiło się nieprzyjemnie. Moja odpowiedź była prosta, intuicyjna, nie aspirowała do poziomu teologii czy biblistyki (to w końcu schola!). Młodej neofitce wydawała się logiczna. Księdzu jakoś nie. Z zapałem zaczął przekonywać, że to nie tak, przywołując różne "uczone" cytaty. Nie były chyba zbyt lotne czy inspirujące, żadnego nie zapamiętałam. W pamięć wryły się natomiast emocje: zakłopotanie i zdumienie. To był pierwszy kubeł zimnej wody na rozpalona głowę, który kiedyś wylać się musiał. Inicjacja w kościelną codzienność, która - jak powszechnie wiadomo - odstaje od ideału.
Incydent poruszył mnie na tyle, że straciłam ochotę na śpiewy chóralne pod kierunkiem księdza (koleżanka przełamała lody towarzyskie i mogłam zostawić ją samą). Nie, nie, bynajmniej nie z powodu urażonej dumy. Poszło o rzeczy absolutnie dla mnie kluczowe. Ujawnił się dysonans między moją (wtedy) neoficką, nieco naiwną, gorącą i lekko szaloną wiarą dziecka Bożego, a postawą kapłana. Uznałam ją za asekurancką i "w pół drogi". Bo jak to: Zmartwychwstanie każdego z wierzących jest tak pewne, jak narodziny i śmierć, czy nie? Bóg istnieje na 100 proc., czy prawdopodobnie? Niebo czyli Dom Ojca jest realne, czy tylko obiecane "na słowo"?
Po kolei. Istnienia Boga byłam pewna. Inaczej wołami nikt by mnie do Kościoła nie zaciągnął. Jeden dylemat z głowy. Ale skoro tak, to reszta także musi być prawdziwa. Krótka piłka: jak mówimy "A", to trzeba powiedzieć "B". To oczywiste. A nawet, jeśli czasem tak nie jest, bo mamy chwilę zwątpienia, to nie wolno podcinać skrzydeł tym, którzy biegną obok.
Jak to możliwe, myślałam, że człowiek, który został wybrany przez Boga, odpowiedział na Jego powołanie, pasterz, nauczyciel z pasją mnie przekonuje, że przesadzam, bo jestem zbyt pewna, hm, wiary? Boga? Chrystusowej kolei rzeczy? Był wręcz przestraszony prostotą wypowiedzi, która wydała mu się podejrzana. Nie na miejscu. Trzeba ją było skomplikować, bo a nuż wynika z pychy lub innych grzechów.
Czy przypadkiem nie on, jako kapłan, ma zarażać świeckich entuzjazmem wiary; nadzieją wbrew nadziei? Czy nie jego zadaniem jest zaszczepianie nam wiary w to, że gdy Pan zawoła, dojdziemy do Niego po wodzie? Złowimy mnóstwo ryb, choć wyciągamy tylko puste sieci? Z martwych wstaniemy do życia pomimo faktu, że nikt do nas nie przyszedł z tamtej strony? Dla Boga nie ma nic niemożliwego. To jest naturalne - bo taka jest natura Boga.
Zmartwychwstanie nie jest jednak cudem takim, jak np. chodzenie po wodzie. Zmartwychwstanie jest etapem życia. Znajduje się w Bożym planie.
"Apostołowie prosili Pana: Przymnóż nam wiary. Pan rzekł: Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, a byłaby wam posłuszna." [Łk 17, 5-6] Szukałam u księdza wiary, co wyrywa morwę z korzeniem i "góry przenosi", a on dzieli włos na czworo i mówi, żeby nie przesadzać! Nie przesadzać z wiarą.
Dzisiaj ujęłabym to inaczej. Bardziej elegancko, uwzględniając różne aspekty i czynniki - trochę dlatego, że jestem starsza i bardziej dojrzała. Trochę - bo lepiej poznałam księży (zaznaczam, że znam fantastycznych księży, którzy w lot chwytają, o co chodzi i są świetnymi pasterzami; są też niestety w mniejszości) i ich specyficzny sposób myślenia. Wspomniałabym o Łasce, Darze i Woli Boga. Zaakcentowałabym fakt, że nic nam się nie należy, a wszystko stoi na Bożym Miłosierdziu. Zmieniłam się, wyrobiłam argumentacyjnie.
Nie zmieniłam natomiast zdania o księdzu. Pamiętam jego minę. Gdyby zareagował inaczej, mogłaby się wywiązać ciekawa rozmowa. Wolał uciec w regułki, schematy, podręczniki i to, co w nich wyczytał. Bezpiecznie czuł się na stałym gruncie. Cytując innych, którzy odezwali się przed nim. Myślenie wszak szkodzi. Zwłaszcza samodzielne.
Skomentuj artykuł